Rankiem, ledwo słońce trochę ogrzało piaski, Lewart poszedł do parowu.
Żmii nie było. Nie pokazała się.
W parowie wszystko było inaczej. Ciasnota dusiła, dusił smród, ohydny cuch zgnilizny, wiercący w nosie odór menażerii. Lewart widział to, czego dotąd nie dostrzegał: brudne zacieki na kamieniach, wyglądające jak zaschłe wymiociny. Gadzie ekskrementy, rozkładające się trupki szczurów, bzyczące nad nimi zielone, opasłe, ohydne muchy. Chore, przypominające paskudny liszaj porosty na skalnych ścianach.
Powinien, absolutnie powinien zrozumieć, powinien umieć rozszyfrować i odczytać sygnał, pojąć, że to przestroga. Ostrzeżenie przed pasmem mających nastąpić tragicznych wydarzeń.
Zapoczątkowanych śmiercią Wańki Żygunowa.
Wańka Żygunow zginął, można powiedzieć, na własną prośbę.
– Posłuchaj, prapor – zagadnął Lewarta. – Daj ty mnie teraz dzionek albo drugi podyżurować na ka-pe-pe. Tu, na blokpoście, nuda, bieszą się już rebiata. Wziąłbym na kalitkę też tych naszych trzech młodych, podszkolił ich, pokazał, jak wartę trzymać, nauczył czujności. Na zdrowie im wyjdzie…
– Ech, Iwan, Iwan – pokręcił głową Lewart. – Durnia ze mnie próbujesz robić, że aż słuchać nieprzyjemnie. Żołnierzy podszkolisz, czujności nauczysz? Ty zwyczajnie zawidzisz Walerze, że się bogaci, łupiąc afgańskie autobusy, zapragnąłeś sam grabieży popróbować. Walera jest okazowy maruder i szabrownik, prędzej czy później ktoś go sypnie i trafi pod trybunał. Myślałem, sierżancie, żeś mądrzejszy.
– Przesadzasz, prapor – skrzywił się Żygunow. – Z Walery w samej rzeczy jest złodziejuga i urkagan, pisana mu zona stuprocentowo. Ale gdyby wszystkich naszych braci, którzy na kalitkach Azjatуw obdzierają, po trybunałach ciągać, toby trybunałów nie starczyło. Przymknij oko. Po starej znajomości. Nie kręć, nie kręć głową, bo wiem, czemu odmawiasz. Chcesz, bym ci to w oczy rzekł? Wysyłasz Walerę na ka-pe-pe, choć wiesz, że kradnie tam i rabuje, bo cię mierzi obok siebie go widzieć, wolisz mnie mieć u boku. Nie należy mi się za to nic? Daj mnie iść na wartę, Pawle Sławomirowiczu.
– A idź.
O tym, że do KPP zbliża się jakiś transport, powiadomiła radiem toczka, wysunięty posterunek z „Muromca”. Żygunow wstał, chwycił AKM.
– No, dzieci – wezwał żołnierzy. – Do roboty. Tak, jak uczyłem. A ty co, Smietannikow, na rybki się wybierasz? Czy na imieniny u cioci? Bronik włożyć! Wszyscy broniki włożyć, a porządnie! Kożemiakin, Tkacz, ze mną na drogę. Jefimczenko, do kaemu. Ruszać się!
Zza zakrętu drogi, lawirując wśród spadłych ze zboczy głazów, nie wyłoniła się jednak oczekiwana burbachajka, czyli czubato wyładowany pasażerami i bagażem tubylczy autobus, źródło oczekiwanego łupu i korzyści. Tym, co się wyłoniło, był poobijany i okropnie odrapany biały pikap.
– Za kierownicą dziadyga w czałmie – zameldował zza lornetki Smietannikow. – Obok jakieś babsko. Na kipie dwie… Nie, trzy baby w parandżach. Żadnych dużych bagaży.
– Niefart – splunął Żygunow. – Nie będzie z nich korzyści nijakiej. Nie będą mieli niczego, co wziąć warto.
– Tedy jak? – spytał Tkacz, wiercąc się pod ciężarem kamizelki. – Puścimy ich?
– Po kontroli. Mamy tu kontrolować, zapomnieliście? Osłaniaj nas, Jefimczenko. Hej, tam! Stać! Kontrola!
Pikap, który do tej pory ledwie się wlókł, wyrwał nagle do przodu w obłoku spalin, kierujący starzec z brodą jak u kozła zgarbił się nad kierownicą. Siedząca obok kobieta wystawiła przez okno lufę kałasznikowa i serią wygarnęła po wartownikach. Tkacz zawył i upadł. Żygunow i Kożemiakin zanurkowali za worki z piaskiem.
– Wal w nich, Wowa! – zaryczał Żygunow. – Wal! Ognia!
Jefimczenko nie zdążył. Nie miał wprawy, ręce mu dygotały, palce dwukrotnie omsknęły się na pekaemie. Baby na pace pikapa miały więcej wprawy. Bo wcale nie były babami, lecz przebranymi w parandże duchami. Jeden miał bazookę, amerykańską M-72, drugi RPG-7, obaj wypalili w bunkier kalitki. Trzeci rzucił trzy związane drutem granaty. Kobieta wystrzelała cały magazynek. Po czym pikap uciekł, rwąc pełnym gazem. Kożemiakin, wyskoczywszy z ukrycia, ścigał go ogniem z RPK, ale umknął między głazy, gdy mudżahedini sypnęli z paki gradem pożegnalnych kul.
Odsiecz nadbiegła, ale zbyt późno, by móc choć zobaczyć wielkie litery: TOYOTA na tyle pikapa. Nadbiegł Jakor, Guszczyn i żołnierze z „Rusłana”, nadbiegli z „Muromca” Barmalej i Zacharycz. Nadbiegli Lewart i Łomonosow.
Miron Tkacz, ranny w obie nogi, tarzał się i wył na drodze. Boria Kożemiakin, ten, który z początku na zastawie płakał, udzielał mu pierwszej pomocy. A wewnątrz rozwalonego bunkra KPP, wśród tlących się szmat i skrzyń, siedział z błędnym wzrokiem Wołodia Jefimczenko, niańcząc swój PKM. Obok, pokrwawiony i osmalony, poraniony, ale raczej niezbyt poważnie, kurczył się, szlochając, Fiedia Smietannikow. Jego lewe ucho, urwane i rozszarpane, zwisało, skręcone jak obierzyna jabłka, sięgając pagonu. Ale Smietannikow nie interesował się stanem swego ucha. Zapatrzony był w leżącego dwa metry dalej sierżanta Żygunowa.