– Powiem – oświadczył – Razâkowi Alemu tak: posłuchaj, Ali, zostaw ty szurawich Samojłowa w spokoju, bo to są porządni szurawi. My, powiem mu, mamy tu po kiszłakach od cholery gotowego opium, czarsu i haszu, trzeba ten towar brać na osiołki i transportować go do odbiorców, cały wszak świat czeka w utęsknieniu na nasz afgański hasz i czars, doczekać się nie może. A szlak transportu wiedzie przez wąwóz Zarghun, tuż obok zastawy szurawich. Ale szurawi komandira Samojłowa nam nie przeszkadzają, bo tak się z nimi umówiliśmy. Szurawi nie zaminowali wylotu wąwozu Zarghun, bo taka była umowa. Tak, nie inaczej, rzeknę Razâkowi Alemu Zahidowi.
– A Razâk Ali – parsknął Barmalej – usłucha?
– Insz’ Allah.
Barmalej pokiwał głową, podrapał się, pociągnął nosem, possał powietrze, słowem, myślał.
– Nie będę ci ciemnoty wciskał, Salman – rzekł wreszcie. – Nie ja decyduję względem minowania. Decyzje zapadają wyżej, rozkazy wydaje się tylko ciut niżej, wiertuszki lecą, gdzie kazano, sieją miny tam, gdzie kazano. Albo mniej więcej tam, gdzie kazano. Tobie co się wydaje? Że Kabul wzywa mnie radiem, by zapytać? Jak, drogi Władlenie Askoldowiczu, zapatrujecie się na minowanie? Czy nie będziecie mieli nam za złe, jeśli zrzucimy nieopodal jakiś tysiączek min pe-ef-em?
Salman Amir Jusufzaj popatrzył mu w oczy.
– Chytrzysz, drogi Władlenie Askoldowiczu. Ty wiesz i ja wiem, że nikt wyżej nie wpadnie na pomysł minowania, jeśli ty nie zameldujesz, że jest taka potrzeba. I to właśnie ma być przedmiotem naszej umowy.
– Znaczy?
– Nie melduj. Jeśli wąwozem Zarghun przebiegnie, dajmy na to, kilka stad dzikich kóz albo gazeli, detonując posiane tam miny, po prostu nie zameldujesz o tym fakcie. Wstrzymasz się z tym kilka dni.
– Ja się wstrzymam – zmrużył powieki Barmaej – a oczyszczonym z min wąwozem przejdzie oddział, który wystrzela mi ludzi. Bo wszak może się to zdarzyć?
– Insz’ Allah – wzruszył ramionami Salman Amir. – Nasza umowa nie zabrania ci być czujnym.
– Jaką mam gwarancję, że wąwozem pójdą transporty opium i czarsu? A nie broni?
– Moje słowo.
Barmalej milczał chwilę.
– Względem konopi i maku – znacząco uniósł brwi. – Udała się chociaż uprawa?
Salman Amir Jusufzaj, rozbawiony, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Na dany przezeń znak długowłosy mudżahedin z US ARMY wyciągnął z przyczepki motocykla kolejny pakunek.
– Ocenisz sam. Jak dla mnie, towar pierwyj sort.
– Wręczasz mi bakszysz?
– A co? Wzgardzisz?
Barmalej skinął na Zacharycza, ten wziął pakunek. Czarnomor znowu zawarczał, niezawodnie życząc im, by się podarkiem udławili. Salman Amir Jusufzaj wstał.
– Umowa stoi?
– Stoi – Barmalej wstał również. – Dzikie gazele zdetonują miny w wąwozie Zarghun. A ja przez pięć dni o tym nie zamelduję.
– Dziesięć dni.
– Tydzień.
– Zgoda.
– W tym czasie… – Barmalej powiódł wzrokiem od Salmana do Czarnomora i z powrotem. – W tym czasie na moją zastawę nikt nie przypuści ataku. Nikt. Ani twoi, ani Razâk, ani żadna z niezależnych działających tu grupek. Salman? Chcę usłyszeć twoje zapewnienie, nie żadne inszallach. Zapewniasz?
– Zapewniam.
– Więc umowa stoi.
– Stoi. Bywaj, Samojłow. Idźcie już.
– Jeśli można… – odezwał się Lewart, niespodziewanie nawet dla siebie. – Jeśli można, chciałbym o coś spytać.
Najmniej zaskoczonym, o dziwo, okazał się Salman Amir Jusufzaj. On w każdym razie pierwszy odzyskał oddech. I pierwszy zareagował.
– Kto pyta, nie błądzi – powiedział zimno. – Pytaj, dowódco zachodniego blokpostu.
– Żmija o złotawym kolorze łusek. O złotych oczach… Co to za gatunek? Znany jest wam taki gad?
Salman Amir Jusufzaj, wydawało się przez moment, otworzy ze zdumienia usta. Nie otworzył. Być może, nie zdążył. Bo w reakcji ubiegł go Czarnomor. Hadżi Hatib Rahiqullah.
– Al-szaitan! – wrzasnął, zrywając się. – Sahir! Aluqah! Banu hayya! A’udu billaahi minasz’szaitaanir-radżiim!
Wrzeszcząc i opluwając sobie brodę, złapał za rękojeść kindżału, wyglądało, że rzuci się na Lewarta. Zacharycz porwał za AKM, Barmalej powstrzymał go szybko, Jusufzaj okrzykiem i gestem powstrzymał mudżahedinów, chwycił Czarnomora za rękaw, zagadał prędko w dari. Czarnomor uspokoił się.
– La ilaha il-Allah! – zakończył. Obdarzył Lewarta jeszcze jednym nienawistnym spojrzeniem. Po czym odwrócił się plecami.
– Wybaczcie naszemu mulle – przerwał milczenie Salman Amir Jusufzaj. – Usprawiedliwiają go głęboka wiara, zaawansowany wiek i ciężkie czasy. Niekoniecznie w tej kolejności. Tobie zaś, dowódco wysprzątanego blokpostu, trzeba przyznać: w osłupienie potrafisz wprawić pytaniem. Ale ponieważ żadne pytanie nie powinno zostać bez odpowiedzi, odpowiem. Żmije, jakie opisałeś, nie istnieją. W każdym razie istnieć nie powinny. Bardzo niebezpiecznie jest się nimi zajmować. A już pod żadnym pozorem…
Umilkł na chwilę, pokręcił głową, jak gdyby zdumiony tym, co mówi.
– Pod żadnym pozorem – dokończył szybko – nie wolno iść tam, dokąd prowadzą. Bywajcie, szurawi. Idźcie. Allah z wami.
Następnej nocy wybuchy nie dały spać, dzikie zwierzęta co i rusz wylatywały w powietrze na minach w wąwozie Zarghun.