– Sanitariusz! – wrzasnął Barmalej. – Sanitaaariuusz!
Żygunow żył. Dzięki kamizelce kuloodpornej nie zginął na miejscu. Miał jednak mocno poparzoną i zniekształconą twarz, obie nogi, od ud w dół, popalone i poszarpane. Ale najbardziej dostało się lewej ręce. Odłamki posiekały ramię i wydarły całe kawały bicepsu, w wielu miejscach odsłaniając kość.
– Trzymaj się, Wasia – wykrztusił, klękając obok, Lewart. – Radi Boga, trzymaj się… Bratan…
Wyrwał z rąk sanitariusza strzykawkę z promedolem, syntetyczną morfiną, sam zrobił zastrzyk, zaraz potem ręce zaczęły mu się trząść. Barmalej odciągnął go. Sanitariusz wstrzyknął Żygunowowi jeszcze jeden promedol, po czym zaczął opatrywać rękę sierżanta, bandażując ją wraz z nadpalonymi strzępami rękawa. Żygunow wyprężył się i zakrzyczał. Spomiędzy jego nóg zatętniła nagle ciemnoczerwona krew.
– Chcę do… do… mu… – wydusił z siebie poprzez pękające na wargach bańki.
I umarł.
Wszyscy stali nieruchomo. Tkacza zabrano na noszach, jego też ocalił bronik, rany postrzałowe nóg były mniej poważne, niż wskazywałyby na to jego paniczne wrzaski.
– Meldują z toczki – przerwał nagle ciszę Jakor. – Jedzie kolejny samochód. Duży.
Barmalej delikatnie wyjął z objęć Jefimczenki PKM, zważył w dłoniach, przeładował.
Gdy szedł na drogę, dołączyli doń Jakor i Lewart z akaesami. I blady jak śmierć Kożemiakin z RPK.
Lewart wiedział, co tym razem wychynie zza zakrętu drogi, na podjeździe sapiąc, smrodząc, rzężąc i kołysząc się na wybojach. Jeszcze nim pojazd się pojawił, Lewart miał już przed oczami afgańską burbachajkę, będący lokalnym środkiem lokomocji wysoki autobus, fantastycznie wymalowany w różnokolorowe graffiti i jaskrawe esy-floresy arabskiego pisma, będące, jak sądzono, cytatami z Koranu, magicznymi zaklęciami i życzeniami szczęśliwej podróży. Nim autobus się pokazał, Lewart widział już dekorujące go sznurkowe girlandy, słyszał miękkie pobrzękiwanie dzwoneczków, którymi obwieszona była szoferka.
Barmalej wyszedł na środek drogi.
Burbachajka wyjechała zza zakrętu. Dokładnie taka, jaką wcześniej widział Lewart. Nawet chyba jeszcze bardziej udekorowana i barwna niż ta z jego wizji. Rozkołysana, ociężała pod upiętrzoną na dachu piramidą tobołów, waliz i innych bagaży. Kierował młody chłopak w pakolu, Lewart widział, jak na widok Barmaleja szczerzy w uśmiechu białe zęby zza pomazanej i nadpękniętej szyby przedniej. Widział stłoczonych wewnątrz pasażerów, głównie niewiasty. Widział dzieci w haftowanych tiubietiejkach, przyklejone do okien, widział rozpłaszczone na szybach wielkookie twarzyczki.
Syknęły otwierane drzwi, kierowca wyszczerzył zęby. Barmalej uniósł PKM.
– As-salaamu alajk…
Barmalej rozwalił go serią. Krew zbryzgała szybę szoferki.
Jako drugi otworzył ogień Kożemiakin, prosto w okna autobusu. Po nim zaczęli strzelać Jakor i Lewart. Potem reszta.
Autobus dygotał. Autobus dymił. Autobus krzyczał.
Z hukiem i świstem uszło powietrze z podziurawionych opon, burbachajka ciężko osiadła na osiach. Szklaną kaszą sypały się okna, tłoczyli się w nich wrzeszczący ludzie. Jakor i Kożemiakin siekli ich ciągłym huraganowym ogniem. Usiłującą wydostać się przez drzwi ciżbę kosił z pekaemu Barmalej, wylewające się trupy w okamgnieniu zatarasowały wyjście. Zacharycz i inni pruli kulami burty, dziurawili je jak sito. Pasażerowie wyskakiwali przez wypchnięte okna po drugiej stronie, po to, by wpadać pod kule Guszczyna i chłopaków z „Rusłana”.
– Ludzie! – zakrzyczał nagle Łomonosow, zakrzyczał tak, że przekrzyczał kanonadę. – Ludzie! Opamiętajcie się! Opamiętajcie się!
Barmalej przestał strzelać. Ale nie na wezwanie botanika, po prostu wystrzelał całą taśmę ze skrzynki amunicyjnej. Po nim, bez komendy, przerwali ogień pozostali. Lewart spojrzał na trzymany w ręku pusty magazynek. Zdziwiło go, że to już trzeci.
Autobus dymił. Z burt, z przestrzelin, jak z podziurawionych beczek z paliwem, strumieniami sikała krew. Wewnątrz ktoś jęczał, zachłystując się. Ktoś płakał.
– Zacharycz – wychrypiał Barmalej. – Daj mi „Muchę”.
Chwycił podany mu RPG-18, szybkim ruchem rozłożył tubę granatnika. Obejrzał się, napotkał wzrok Łomonosowa. Zacisnął zęby.
– To jest wojna – powiedział, może do botanika, może do siebie. Może do pozostałych.
– Cofnąć się.
Mierzył krótko, w bak autobusu, tam, skąd ciekła ropa.
Huknęło. Autobus eksplodował w kuli ognia.
Szkielet, który po nim został, dopalał się długo.
Incydent nie pociągnął za sobą konsekwencji. Najmniejszych.