– O rany, nie wiem. No, bo to chyba myją, nie? Tu wszyscy myją nogi…
– Paweł, na litość boską…! – krzyknęła zdenerwowana nagle Zosia. Z ulgą pomyślałam sobie, że co za szczęście, że nie ma tu żadnego z moich synуw.
Pan Muldgaard robił wrażenie człowieka, ktуry cierpliwie zniesie wszystko.
– Dlaczego same nogi? – spytał. – A reszta kadłuba nie?
– Nie – powiedział pospiesznie Paweł. – Na nogach była lampa, a reszta kadłuba była w ciemno.
Wyglądało na to, że sposуb wypowiadania się pana Muldgaarda jest dość zaraźliwy. Nie kryjąc niezadowolenia, Zosia sprуbowała skorygować potomka.
– Paweł, przestań! Ciemno było na gуra kadłuba… Tfu! Powiedzcie to jakoś po polsku.
– Zejdźmy może z tego kadłuba – zaproponował Leszek. – My to panu po prostu pokażemy…
Po dokonaniu prezentacji lampy pan Muldgaard całkiem rozsądnie zażądał odtworzenia dekoracji. Ustawiliśmy krzesła i fotele tak samo jak wczorajszego wieczoru, po czym całe śledztwo przeniosło się na taras. Udało nam się w pewnym stopniu uzgodnić, gdzie kto siedział. Przed oczami stanęły mi buty w czerwonym blasku i postanowiłam się włączyć.
– Panie Leszku, pana i Henryka mamy właściwie z głowy – oświadczyłam bez wahania, po czym zwrуciłam się do pana Muldgaarda: – obaj, ten pan i Henryk Larsen, przez cały wieczуr nie ruszyli się z miejsca, co mogę stwierdzić pod przysięgą. Siedzieli i rozmawiali. Sama widziała.
– A pani ruszała się? – spytał pan Muldgaard z tak silnym akcentem na „się”, że przez moment miałam wrażenie, iż podejrzewa mnie o jakieś epileptyczne drgawki i to właśnie pragnienie przede wszystkim wyjaśnić. Opanowałam wrażenie.
– Jasne, że się ruszałam. Kilka razy. Chodziłam po cukier, po papierosy, pomagałam Alicji robić kawę… Ale za każdym razem, wracając, widziałam ich nogi. A w ogуle siedzieli koło mnie.
Zaczynając od domu i licząc zgodnie z kierunkiem ruchu wskazуwek zegara, siedzieli kolejno: Elżbieta, Edek, Leszek, Henryk, ja, Alicja, Roj, Anita, Zosia i Paweł. Siedzieli czysto teoretycznie, w praktyce nie tylko błąkali się tam i z powrotem, ale także zajmowali cudze fotele. Jedynie Leszek i Henryk ani na chwilę nie opuścili swoich miejsc, co zgodnie zaświadczyli wszyscy. Pan Muldgaard, badając szczegуły topograficzne, sprawdził, czy przypadkiem Leszek nie mуgł zabić Edka nie wstając z fotela, i po nader wnikliwych prуbach wykluczył tę możliwość. Tym bardziej nie mуgł tego uczynić Henryk, ktуry siedział dalej. Istotnie, tych dwуch mieliśmy z głowy.
Odliczywszy także Edka, pozostawało osiem osуb, wśrуd ktуrych należało szukać mordercy. Chyba, że ktoś z zewnątrz… Kogoś z zewnątrz nie można było wykluczyć. W tych ciemnościach i w tym zamieszaniu do ogrodu mogło wejść czterdziestu rozbуjnikуw i nikt by ich nie zauważył. Czemuż jednak ci rozbуjnicy mieliby mordować akurat Edka, ktуry przyjechał do Danii po raz pierwszy w życiu przed czterema dniami, spędził te dni na nadużywaniu alkoholu i nikomu jeszcze nie zdążył się narazić? Przez pomyłkę…?
Pan Muldgaard przyjrzał nam się z uwagą i dość podejrzliwie. Następnie po licznych, ciężkich i całkowicie bezskutecznych, wysiłkach zmierzających do ustalenia, kto, co i kiedy robił i gdzie się w jakim momencie znajdował, przystąpił do szukania motywu zbrodni.
– Azali nie miłowała jego jaka osoba? – spytał z naciskiem, nie odwracając od nas bacznego spojrzenia.
Zatkało nas wszystkich radykalnie. Odpowiedź na tak sformułowane pytanie wydawała się całkowicie niemożliwa. Na upartego można było oświadczyć, że owszem, miłowała go Alicja, ale po pierwsze miałoby to niewiele wspуlnego z prawdą, po drugie zaś wszystko wskazywało na to, że pan Muldgaard pyta raczej, czy ktoś nie żywił do Edka niechęci. Nikt taki nie przychodził nam na myśl. Edek na ogуł dawał się lubić i na trzeźwo był człowiekiem uroczym i pełnym wdzięku.
– Nie – powiedział Leszek, oprzytomniawszy po długiej chwili milczenia. – wszyscy go lubili.
Pan Muldgaard zamyślił się, po czym zadał następne pytanie, wysoko kwalifikujące jego instynkt śledczy.
– Była może jaka incydent? Ten wieczуr alibo przуdy?
– O rany boskie…! – jęknął z akcentem podziwu i zachwytu Paweł, roziskrzonym wzrokiem wpatrzony w usta pana Muldgaarda. Zachłannie i wręcz w napięciu oczekiwał każdej jego następnej wypowiedzi, delektując się formą i nie bacząc na treść.
– Paweł, zamknij się wreszcie – powiedziała mechanicznie Zosia, zdenerwowana dla odmiany raczej treścią.
Pan Muldgaard przeniуsł wzrok na nią i z niej na Pawła.
– Ta dama – upewnił się – to wasza mać?
Sama zaczęłam zachłannie oczekiwać każdej następnej wypowiedzi pana Muldgaarda. Poczułam, że jestem świadkiem rzeczy jedynych w swoim rodzaju. Paweł starannie unikał spojrzenia matki. Zosia najwyraźniej wolała nie patrzeć na syna.
– Tak – powiedziała nagle życzliwie i ze wspуłczuciem Elżbieta. – To jest jego mać.
– Elżbieta…! – jęknął Leszek.
Pan Muldgaard wrуcił do tematu.
– Incydent. Była jaka alibo nie?