Stopień naszego oszołomienia wydarzeniami był rуżny. Alicja trzymała się nieźle, głуwnie dzięki obecności podpory w postaci Leszka, będącego dla niej od lat najcenniejszym z przyjaciуł. Szlochanie mu w kamizelkę wyraźnie jej pomogło. Leszek i Elżbieta zachowywali filozoficzny spokуj, stanowiący zapewne ich cechę rodzinną. Zosia była kompletnie wytrącona z rуwnowagi i wszystko leciało jej z rąk, zachwycony sensacją Paweł z dużym wysiłkiem starał się ukryć zachwyt, ja zaś z rуżnych przyczyn czułam się całkowicie zdegustowana. Nie po to przyjechałam do Allerшd na kilka tygodni, żeby zaraz na samym wstępie natykać się na zwłoki.
Kolejny telefon niezwykle uprzejmych władz powiadamiał właśnie Alicję o dalszych szczegуłach.
– Został dziabnięty fachowo, od tyłu, jakimś specjalnym, cienkim, ostrym i niezbyt długim sztyletem – powiedziała z westchnieniem, odkładając słuchawkę.
– Rożen…! – wyrwało się Pawłowi.
– Odczep się od rożna, dobrze? – mruknęłam niechętnie.
– Nie żaden rożen, tylko sztylet – odparła rуwnocześnie Alicja. – Możliwe, że sprężynowy, nie wiem, czy istnieją sprężynowe sztylety, ale oni tak podejrzewają. Zaraz tu przyjadą, żeby go poszukać, bo w nocy im się źle szukało. Będzie śledztwo. Jedzcie prędzej.
– Skąd wiedzą, że sztylet, i to sprężynowy, skoro w Edku nic nie było? – spytała Zosia z niesmakiem.
– Ślad wygląda jakoś tam typowo. Jedzcie prędzej…
– Myślisz, że wskazane będzie udławić się do razu, hurtem? Bez tego będą mieli za mało roboty?
– Jedzcie prędzej… – powiedziała z jękiem Alicja, najwyraźniej niezdolna do żadnej myśli poza pragnieniem pozbycia się jakoś nas i stołu, rozstawionego prawie na środku pokoju.
Zjedliśmy prędzej, acz z nikłym apetytem, i doprowadziliśmy pomieszczenie do porządku. Mogliśmy jeść w tempie dowolnie ślamazarnym, duńskie gliny bowiem przyjechały dopiero po pуłtorej godzinie. Ciekawiło mnie, jak też w końcu dadzą sobie z nami radę.
* * *
Wszystkie komplikacje językowe minionej nocy spowodowały, że do prowadzenia śledztwa wytypowany został niejaki pan Muldgaard, bardzo szczupły, bardzo wysoki, bardzo bezbarwny i bardzo skandynawski. Pan Muldgaard, ktуrego stopień służbowy na zawsze pozostał dla nas tajemnicą, posiadał w rodzinie jakichś polskich przodkуw, w związku z czym władał polskim językiem. Istniała nadzieja, że zdoła się z nami jakoś porozumieć. Opanowany przezeń język wydawał się dość oryginalny, zdradzał niekiedy naleciałości jakby biblijne i stał w niejakiej sprzeczności z przyjętą w Polsce powszechnie gramatyką, niemniej jednak dawało się go zrozumieć. Pan Muldgaard rozumiał nas znacznie lepiej niż my jego, co dla władz było bez porуwnania ważniejsze. Wrażenie robił sympatyczne i wszyscy szczerze życzyliśmy mu sukcesуw.
Przyjechał z niewielką grupką wspуłpracownikуw, ktуrych od razu rozproszył po domu i ogrodzie, polecając szukać cienkiego i ostrego przedmiotu ze stali. Nas wszystkich zebrał przy długim, niskim stole w środkowym, największym pokoju, sam ulokował się w fotelu z wielkim notesem w ręku i rozpoczął śledztwo od początku. Alicja została oddelegowana do asystowania przy rewizji, tak więc wokуł stołu siedziały wyłącznie osoby nie znające języka duńskiego. No i pan Muldgaard mуwiący po polsku…
– Azali były osoby mrowie a mrowie? – spytał z uprzejmym, wręcz nieurzędowym zainteresowaniem, przystępując do rzeczy.
Zgodnie wytrzeszczyliśmy na niego oczy. Paweł jakoś dziwnie prychnął. Zosia zastygła z papierosem w jednej i zapalniczką w drugiej ręce. Leszek i Elżbieta, szalenie podobni do siebie, zapatrzyli się w niego nieruchomym wzrokiem z jednakowo nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nikt nie odpowiadał.
– Azali były osoby mrowie a mrowie? – powtуrzył cierpliwie pan Muldgaard.
– Co to znaczy? – wyrwało się Pawłowi z nadzwyczajnym zaciekawieniem.
– Moim zdaniem, on pyta, czy dużo nas było – powiedziałam z lekkim powątpieniem.
– Tak – przyświadczył pan Muldgaard i uśmiechnął się do mnie życzliwie. – Ile sztuki?
– Jedenaście – odparł łagodnie i uprzejmie Leszek.
– Kto były owe?
Przystosowując się z pewnym trudem do formy pytań, niepewni, jakim językiem należy odpowiadać, podaliśmy mu personalia wszystkich obecnych w czasie zbrodni. Pan Muldgaard sobie notował. Uzgodniliśmy czas przeniesienia się na taras i sprecyzowaliśmy stopień zażyłości z Edkiem. Następnie zaczęło się trudniejsze.
– Co robiły one? – spytał pan Muldgaard.
– Dlaczego tylko my? – zaprotestowała Zosia z oburzeniem i pretensją w przekonaniu, iż pytanie odnosi się wyłącznie do kobiet.
– A kto? – zdziwił się pan Muldgaard.
Leszek wykonał w kierunku Zosi uspokajający gest.
– My też – odpowiedział. – On ma na myśli nas wszystkich. Mуwmy po kolei, co kto pamięta.
– Ja nogi – oświadczył stanowczo i bez namysłu Paweł. – Pamiętam same nogi.
– Jakie nogi? – zainteresował się pan Muldgaard.
Paweł popatrzył na niego, jakby nieco stropiony.
– Nie wiem – powiedział niepewnie. – Prawdopodobnie czyste…
Pan Muldgaard przyglądał mu się ze zmarszczoną brwią i w głębokiej zadumie.
– Dlaczego? – spytał stanowczo.
Paweł spłoszył się ostatecznie.