– No, nareszcie spokуj! – powiedziała zmęczonym głosem Zosia, kiedy wrуciliśmy na taras. – Zostaw, ja posprzątam. Paweł, bierz się do roboty! I zapal światło w pokoju, to tu będzie widniej. Alicja, ty to zostaw, ty się zajmij Edkiem.
– Edka zostaw sobie raczej na koniec – poradziłam, ustawiając na tacy filiżanki. – Lepiej mu przedtem przygotować legowisko i od razu przekopać na miejsce do snu.
– Oddajcie mi Pawła, pomoże mi przenieść pościel – powiedziała Alicja z westchnieniem. – Chwała Bogu, że nie ma nić więcej do oblewania!
Elżbieta pod wpływem ojca przystąpiła do zmywania. Posprzątałyśmy na tarasie, Leszek i Paweł wnieśli do pokoju część krzeseł i foteli i pomogli Alicji w przemeblowywaniu domu na noc.
– Kto śpi na katafalku? – spytałam pуłgłosem Zosię, usuwając występujące w charakterze stolikуw pudła.
– Edek – odparła Zosia rуwnież pуłgłosem, żeby Alicja nie słyszała. – Ale myślę, że chyba lepiej będzie położyć go dzisiaj tu, na kanapie. Do katafalku trzeba by go wlec albo po schodach, albo przez trzy pokoje.
– Idź to zaproponować Alicji…
Katafalk stał na podwyższeniu w dwupoziomowym atelier Thorkilda, dobudowanym do reszty domu, i nie był prawdziwym katafalkiem, tylko niesłychanie skomplikowanym łуżkiem dla chorych, nabytym niegdyś z myślą o goszczeniu osуb dotkniętych niedowładem. Wysokość tej machiny, na ktуrą trzeba się było wspinać bez mała jak na gуrne miejsce w slipingu, nasuwała nieodparcie skojarzenia z gromnicami i wonią kadzidła. Było to miejsce do spania raczej mało przytulne, acz nadspodziewanie wygodne, Alicja czuła dziwną awersję do nadanej mu przez nas nazwy, unikaliśmy zatem określenia przy niej tego legowiska mianem katafalku, co przychodziło nam z dość dużym trudem.
– Może macie rację – powiedziała teraz niepewnie, patrząc z daleka na Edka, śpiącego w jednym z pozostałych na tarasie foteli z przechyloną w tył głową. – Rzeczywiście, na kanapę będzie prościej.
– To kto będzie spał na katafalku? – zainteresował się Paweł. – Tfu, chciałem powiedzieć na postumencie…
– Paweł! – wykrzyknęła Zosia z wyrzutem, widząc błysk w oczach Alicji.
– No, tego, na tym stole porodowym – poprawił się Paweł pospiesznie. – To znaczy nie, na stole operacyjnym…
– Paweł…!
– No to ja już nic nie mуwię…
– A kto spał przedtem na kanapie? – spytałam gromko, żeby im przerwać te nietakty.
– Elżbieta – odparła Zosia z ulgą. – Elżbieta się przeniesie na to podium… to znaczy. Chciałam powiedzieć, na to… łуżko.
– Elżbieta! – zawołała Alicja, wyraźnie przygnieciona komplikacjami. – Będziesz spała w trumnie?
– Mogę spać – odpowiedziała Elżbieta z kamiennym spokojem, pojawiając się w wejściu do kuchni z talerzem w ręku. – Gdzie masz trumnę?
– W atelier.
– Jakiś nowy nabytek? – spytała Elżbieta z grzecznym i umiarkowanym zaciekawieniem. – Nic takiego nie zauważyłam.
– Katafalk – wyjaśniła Alicja zgryźliwie. – Skoro oni to uważają za katafalk, to ja mogę pуjść krok dalej, prawda?
– A, katafalk! Proszę bardzo, mogę spać na tym pomniku. Mnie się nigdy nic nie śni. Czy mam spać w pościeli Edka?
– Niekoniecznie, chyba że chcesz…
W dziedzinie opieki nad pijanymi nie mam żadnego doświadczenia i w ogуle zupełnie się, do tego nie nadaję, a poza tym byłam zmęczona po podrуży i miałam całkowicie dość życia towarzyskiego, nie było mnie zatem na tarasie, kiedy Alicja, Leszek i Zosia przystąpili do budzenia i transportowania Edka. Wybiegłam z domu dopiero na krzyk Zosi, w drzwiach zderzając się z Pawłem.
W padającym z pokoju świetle widać było wyraźnie jego śmiertelnie bladą, uniesioną ku gуrze twarz, nieruchomą, bezwładnie opadłą rękę i rуwnież nieruchome, szeroko otwarte, wpatrzone w czarne niebo oczy.
Edek był martwy…
* * *
Niewyspani po niesłychanie męczącej nocy siedzieliśmy wszyscy przy śniadaniu, wpatrzeni w napięciu na Alicję, ktуra odebrała właśnie kolejny telefon od władz śledczych. Władze śledcze nie ustawały w kontaktowaniu się z nami z wyraźnym i bezrozumnym upodobaniem. Od wpуł do drugiej w nocy do piątej rano straszliwy tabun policji kłębił się w domu i ogrodzie, szukając niesprecyzowanego na razie narzędzia zbrodni i usiłując porozumieć się z nami po duńsku. Rezultaty tych usiłowań były raczej mierne. Nikłą pociechę stanowiła myśl, że rуwnocześnie ktoś inny uszczęśliwia atrakcyjnymi pytaniami także i tamtych czworo, wyrwanych ze snu w Rosklide i Hvidovre.
Zbrodnia była niewątpliwa. Śmiertelną ranę zadano od tyłu, coś przebiło marynarkę i koszulę i pomiędzy żebrami dosięgło serca. Nigdzie w pobliżu zwłok nie znaleziono niczego, co mogłoby pasować jako narzędzie mordu. Od przerażonych, spłoszonych, wstrząśniętych przyjaciуł ofiary nie zdołano się niczego dowiedzieć. Na nikim nie udało się skupić żadnych podejrzeń.