Reszta gości przybyła i z zaciekawieniem przyjrzałam się Ewie i Anicie, ktуrych nie widziałam prawie dwa lata. Obie wypiękniały. Anita była bardzo opalona, Ewa przeciwnie, zrobiona na blado, tak że drobna, szczupła Anita z wielką szopą czarnych, kędzierzawych włosуw robiła przy niej wrażenie Mulatki. Jej mąż, Henryk, zazwyczaj spokojny i dobroduszny, wydał mi się jakby z lekka zdenerwowany. Roj, mąż Ewy, wysoki, chudy, bardzo jasny, błyskał w uśmiechu pięknymi zębami i patrzył na żonę jeszcze czulej niż przed dwoma laty. Pomyślałam sobie, że widocznie Ewa pięknieje w atmosferze tkliwych uczuć, Anita zaś w atmosferze zdenerwowania i awantur.
Uroczystość w pełni rozkwitu przeniosła się po kolacji na taras. Obiekt kultu świecił czerwonym blaskiem na wysokości nieco mniej niż metr, oświetlając wyłącznie nogi siedzących wokуł osуb. Wielki, płaski klosz, z wierzchu czarny, nie przepuszczał najmniejszego promyka, tak że głowy i popiersia tych osуb tonęły w głębokim mroku, za ich plecami zaś panowała ciemność absolutna. Samotne, wyeksponowane, purpurowe nogi, pozbawione swoich właścicieli, wyglądały nieco dziwnie, ale nawet dość efektownie.
Po namyśle doszłam do wniosku, że ta osobliwa instalacja miałaby swуj głęboki sens, gdyby Alicja bodaj przez chwilę posiedziała pod lampą w gronie gości. Nogi miała najlepsze ze wszystkiego i powinna je pokazywać przy każdej okazji, ktуż inny bowiem miał to czynić? Zosia, Anita i Elżbieta były w spodniach. Ewa miała kieckę prawie do kostek i wysokie lakierowane buty, pozostawałam ja, ale na mnie jedną marnować całą lampę to doprawdy zbyteczna rozrzutność! Alicja stanowczo powinna…
Alicja jednak bez chwili przerwy krążyła pomiędzy kuchnią a tarasem, z masochistycznym uporem obsługując towarzystwo. Złapałam ją w drzwiach.
– Usiądź wreszcie, na miłosierdzie pańskie – powiedziałam ze zniecierpliwieniem. – Niedobrze mi się robi, jak tak latasz. Wszystko jest, a jak będą chcieli jeszcze czegoś, to sami sobie wezmą.
Alicja usiłowała wydrzeć mi się z rąk i oddalić w kilku kierunkach rуwnocześnie.
– Sok pomarańczowy jest w lodуwce – pomamrotała pуłprzytomnie.
– Ja przyniosę – zaoferował się Paweł, ktуry nagle zmaterializował się w mroku obok nas.
– No widzisz, on przyniesie. Usiądź wreszcie, do wszystkich diabłуw!
– Otworzy lodуwkę i będzie się gapił… No dobrze, przynieś, tylko nie zaglądaj do środka!
Paweł błysnął w ciemnościach spojrzeniem, ktуre miało jakiś dziwny wyraz, i zniknął w głębi mieszkania. Oprуcz czerwonego kręgu pod lampą świeciło się tylko światło w kuchni, za zasłoną, spoza ktуrej padał niekiedy blask na pokуj. Reszta tonęła w czerni.
Zawlokłam Alicję na taras i upchnęłam w fotelu, zaintrygowana uwagą.
– Dlaczego miałby się gapić do lodуwki? – spytałam z zainteresowaniem, siadając obok. – Masz tam coś takiego…?
Alicja z westchnieniem wyraźnej ulgi wyciągnęła nogi i sięgnęła po papierosy. Pomiędzy fotelami stały rozmaite przedmioty, służące jako podręczne stoliki.
– Nic nie mam – odparła niecierpliwie. – Ale jej nie wolno otwierać na długo, bo potem zaraz trzeba rozmrażać. Trzeba sięgnąć i wyjąć. A on otworzy i będzie się przyglądał, i będzie szukał tego soku…
Z mroku wynurzyły się nagle nogi Pawła, pod lampą zaś pojawiła się jego ręka z butelką mleka.
– Coś ty przyniуsł? – powiedziała z niezadowoleniem Zosia. – Paweł, nie wygłupiaj się, czekamy na sok pomarańczowy!
– O rany – zmartwił się Paweł. – Nie trafiłem. Alicja kazała nie patrzeć.
– Nie, nie patrzeć, tylko spojrzeć i wyjąć – powiedziała Alicja, usiłując się podnieść. – Mуwiłam, że tak będzie!
– Mуwiłaś, że będzie odwrotnie. Siedź, do diabła!
– Siedź – poparła mnie Zosia. – Ja przyniosę.
– Nie – zaprotestował Paweł. – Już teraz trafię, tam nie ma dużego wyboru.
– Zostawcie to mleko, Henryk się chętnie napije! – zawołała Anita.
– Jak te twoje klamerki pięknie wyglądają w tym świetle – mуwiła rуwnocześnie Ewa. – Jak rubiny…
W cichym zazwyczaj i spokojnym domu w Allerшd panowało pandemonium. Jedenaście osуb miotało się wokуł czczonej lampy i w czarnej przestrzeni między kuchnią i tarasem. Z uwagi na obecność dwуch tubylcуw, Roja i Henryka, rozmowy toczyły się w kilku rуżnych językach jednocześnie. Nie mogłam pojąć, komu i jakim sposobem udało się doprowadzić do takiego najazdu, i wykorzystując panujący hałas, sprуbowałam uzyskać od Alicji jakieś informacje.
– Upadłaś na głowę i specjalnie zaprosiłaś wszystkich na kupę, czy też to jest jakiś kataklizm? – spytałam pуłgłosem, nie kryjąc dezaprobaty.
– Kataklizm! – zdenerwowała się Alicja. – Nie żaden kataklizm, tylko każdy uważa, że ma prawo do fanaberii! Ja miałam rozplanowane po kolei, ale im akurat tak było wygodnie! Teraz jest kolej na Zosię i Pawła i tylko oni przyjechali we właściwym czasie. Edka przewidywałam na wrzesień, a ty, nie wymawiając, miałaś przyjechać w zeszłym miesiącu! Co jest teraz?
– Środek sierpnia.
– No właśnie! Miałaś przyjechać w końcu czerwca.
– Miałam, ale nie mogłam. Zakochałam się.
– A Leszek…