— Dobrze. Ale i tak jest ich dwa razy więcej. Macie chociaż czarownika?
— Zginął wczoraj na lodowcu.
— Jak?
— Ojciec Lodu upomniał się o niego.
Borehed drgnął, po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy. Miał dziwne jasnozielone tęczówki. Kenneth z najwyższym wysiłkiem wytrzymał to spojrzenie.
Nagle szaman poderwał się z kamienia.
— Zabierz swoich ludzi i chodź za mną — powiedział tonem zniechęcającym do zadawania pytań i ruszył w stronę zakrętu.
Porucznik skinął na resztę oddziału. Żołnierze poruszali się z ostrożnością ludzi spodziewających się zasadzki, ale gdy podeszli, żaden się nie odezwał. Wystarczyło, że ich dowódca i aher nie próbowali się pozabijać.
— Idziemy za nim. — Kenneth wskazał na szamana. — Trzymać szyk.
Nie zaszli zbyt daleko. Na pierwsze ciało natknęli się trzydzieści jardów za zakrętem. Dziewczyna wyglądała na jakieś piętnaście lat. Ubrana w futrzane spodnie i kurtkę, trzymała w dłoniach osadzoną na sztorc kosę. Z piersi sterczały jej trzy strzały. Borehed stanął obok niej, zapatrzony w głąb niewielkiej kotliny, której zbocza usiane były otworami jaskiń.
— Miałem dwustu wojowników i dwóch Mądrych do pomocy — zagaił, jakby nigdy nic. — Wydawało mi się, że to wystarczy. Teraz mam pięćdziesięciu i jestem sam.
Odwrócił się i ogarnął cały oddział spojrzeniem.
— Przez wiele lat nasi gaahheri będą śpiewać o bitwie, a raczej rzezi w tej kotlinie. Przypatrzcie się, ludzie. Tak wygląda miejsce, w którym zaatakowano dziesięciu szalonych czarowników.
Nie musiał tego mówić. Kotlinka wyglądała, jakby przeszło przez nią tornado, połączone z gradobiciem, oberwaniem chmury, śnieżną zamiecią i gwałtownym pożarem. Cały teren był poczerniały i osmalony, jak po uderzeniach piorunów. Gdzieniegdzie w ziemi otwierały się wyrwy i dziury, o krawędziach postrzępionych tak, jakby od spodu uderzył w ziemię gigantyczny bojowy młot. Środek kotliny został wymieciony z cienkiej warstwy gruntu i straszył łysiną gołej skały, a zbocza naznaczyły setki mniejszych i większych kamieni, wbitych w ziemię z takim impetem, że ledwo wystawały na powierzchnię. Na lewo od nich tkwił blok lodu szeroki na dwadzieścia stóp i wysoki na dwa sążnie. Kennethowi wydawało się, że dostrzega w środku zastygłe w bezruchu sylwetki. Nie mógł rozpoznać, czy to aherzy, czy ludzie.
Zresztą i ludzie, i aherzy znajdowali się wszędzie. Ciała poszatkowane, popalone, porozrywane na strzępy, plamiące krwią wszystko wokoło. Niektóre wciąż zwarte w walce, jakby nawet śmierć nie mogła powstrzymać ich bojowej furii. Kenneth zapatrzył się na dwóch aherów, wczepionych w trupa młodego mężczyzny. Jeden miał oderwane obie nogi, ale wciąż zaciskał ręce na włóczni wbitej w brzuch człowieka, drugi został niemal obdarty ze skóry, ale mimo to zdążył zacisnąć szczęki na gardle górala. Leżeli nieopodal martwej dziewczyny.
— Tak. — Szaman zdawał się czytać w jego myślach. — Ten sprawił nam niemiłą niespodziankę. Nie powinien stać na warcie, nie powinien używać magii i nie powinien narobić hałasu. Ale stał, używał i narobił. Dlatego nasz atak zamienił się w rzeź.
Porucznik ogarnął wzrokiem pobojowisko. Żołnierze za nim stali w absolutnej ciszy.
— Ilu Shadoree władało magią? — Nie mógł powstrzymać się od zadania tego pytania, chociaż znał odpowiedź: znacznie więcej, niż myślano w dowództwie Górskiej Straży.
Borehed splunął na śnieg.
— Władało? Nie żołnierzu, oni nie władali magią. To ona władała nimi. Gdy jej używali, zabijali na równi swoich i naszych albo wypuszczali niczemu niesłużące fajerwerki. Ale tych fajerwerków było tak dużo, że nie sposób było się nie poparzyć — szaman zamilkł na chwilę, po czym dodał — dziesięciu, jeśli chcesz wiedzieć. Dziesięciu, a ja, jak kto głupi, myślałem, że trzech, najwyżej czterech. I straciłem ponad setkę najlepszych wojowników.
Nagle uniósł ręce w górę i wydał z siebie przeciągły, brzmiący szaleństwem okrzyk. Echo odpowiedziało mu z przeciwległej strony kotliny. Gdy odwrócił się ku ludziom, jego twarz znów była maską spokoju.
— Ale nie zginęłoby aż tylu, gdyby nie ten z Shadoree, który umiał rzucać czary jak jeden z waszych bitewnych magów — szaman mówił coraz szybciej i głośniej. — Nie marnował czasu ani energii, nie zabijał swoich. Jego czary były jak uderzenia szermierza, szybkie, celne i śmiertelne. To przez niego zdołało nam uciec ostatnich kilkunastu z całej grupy. Tylko przez niego.
Strażnicy zaszemrali. Kenneth uciszył ich gestem i po raz drugi wytrzymał wzrok ahera.
— Na wodę, którą napoiliśmy góry, opowiedz nam wszystko, co wiesz, szamanie.
Borehed uspokoił się, popatrzył po twarzach zgromadzonych, jakby jeszcze raz ich liczył. W końcu skinął głową.
— Dobrze, strażniku, ale nie tutaj. Podejdziemy do obozu i tam opowiem ci resztę.