Nieszczęście dopadło ich pod koniec drogi przez lodowiec. Do tej pory Stary Gwyhren ukazywał im nadspodziewanie łaskawą twarz: wspięli się na jego grzbiet w ciągu niespełna godziny i ruszyli na północ, mając przed sobą równą jak stół lodową płaszczyznę. Wiatr od gór zdmuchnął śnieg z lodowca, więc nie musieli używać rakiet ani innych udogodnień, nie było również zbyt ślisko ani mroźnie, ani stromo. Każda dziesiątka powiązała się linami i cztery grupy ruszyły na północ, zachowując między sobą kilkanaście kroków odstępu. Zbyt wiele krążyło opowieści o ukrytych pod cienką warstwą lodu szczelinach, sięgających aż do czarnego brzucha lodowca, aby kompania mogła poruszać się w innym szyku. Dlatego też na czele pierwszej dziesiątki szedł żołnierz, niosący włócznię, którą regularnie uderzał przed sobą, nasłuchując niewłaściwych dźwięków. Mimo to utrzymali tempo, z którego słynęła Górska Straż. Wyglądało, że dotrą do północnej krawędzi lodowca około południa.
I właśnie wtedy, gdy słońce stało w zenicie, a oni widzieli już drogę w dół, Stary Gwyhren upomniał się o należną mu daninę.
Miejsce na szpicy zajęła właśnie dziesiątka Andana. Grupa Kennetha szła zaraz za nią, więc oficer widział wszystko wyraźnie. Idący z przodu żołnierz uderzył włócznią kilka stóp przed sobą, ale tym razem zamiast głuchego dźwięku usłyszeli mroczne dudnienie i najstraszniejszy dla nich odgłos – pękającego lodu. Andan, trzeci w rzędzie, wrzasnął:
— W tył!!! Wszyscy w tył!!!
Dziesięciu żołnierzy rzuciło się do ucieczki, gdy z piekielnym trzaskiem otworzyła się pod ich stopami olbrzymia szczelina. Pierwszych sześciu znikło od razu, siódmy próbował rzucić się na lód i wczepić w niego sztyletem, ale pociągnięty przez kilkusetfuntowy ciężar zsunął się za nimi. Ostatnich trzech zdążyło paść na ziemię, wbijając w lód, co kto miał – nóż, toporek, zdobyczny czekan. Mimo to zaczęli sunąć w stronę szczeliny, nabierając prędkości.
Kenneth rzucił się w ich stronę razem ze swoją dziesiątką, gdy rozległ się władczy głos.
— Stać! Staaać!!! Ani kroku! To przeklęty kielich!
Dowódca wyhamował, czując podjeżdżającą pod gardło kulę żółci. Przeklęty kielich to szczelina przypominająca kształtem ścięty stożek, znacznie szersza u dołu niż u góry, na dodatek sięgająca dna lodowca. A to znaczyło, że i jego dziesiątka może już stać nad przepaścią, oddzielona od śmierci zaledwie kilkoma stopami nadtopionego lodu. Mogli tylko czekać i patrzeć.
Dopiero wtedy Kenneth zobaczył, kto ich ostrzegł. Amandellarth. Czarodziej zdążył już odwiązać się od swojej grupy i właśnie biegł, nie, raczej sunął, unosząc się nad powierzchnią lodu, w stronę walczących o życie żołnierzy. Był przy nich w ciągu kilku chwil, gdy ostatni z trójki żołnierzy, znajdujących się jeszcze na górze, wrzasnął rozpaczliwie i zamajtał nogami nad przepaścią.
Czarodziej zatrzymał się tuż przy nich, rozpostarł ręce, uniósł o kilka cali w górę. W powietrzu rozległ się metaliczny pogłos, zapachniało ozonem.
Po chwili, ciągnącej się w nieskończoność, dziesiątka Andana przestała się zsuwać. Po następnej, jeszcze dłuższej, żołnierz wiszący nad szczeliną sapnął ze zdziwienia i bez wysiłku wpełzł na górę.
— Pomóżcie mu! — Kenneth wreszcie odzyskał głos. — Wciągajcie resztę!
Zza krawędzi wyłonił się kolejny strażnik. Na twarzy miał wyraz nieziemskiego zdumienia, ale w dłoniach wciąż ściskał topór. Natychmiast wbił go w lód i podciągnął się wyżej. Teraz już czterech żołnierzy pomagało czarownikowi wyciągać swoich towarzyszy ze szczeliny.
Porucznik przeniósł wzrok na Amandellartha. Wiedział o magii tyle, żeby rozumieć, iż splecenie Mocy bez słów, samym gestem i koncentracją woli, musi kosztować czarodzieja wiele sił. Co zresztą było widać. Mag miał przymknięte oczy, zaciśnięte wargi, po twarzy spływały mu krople potu.
Wytrzymaj – oficer nie śmiał wykrzyczeć myśli na głos. Jeszcze tylko dwóch lub trzech. Wytrzymaj!
Kolejny z uratowanych żołnierzy wyglądał na nieprzytomnego, przesuwał się po lodzie jak worek szmat. Za to następny wbił w lód dwa sztylety i zaczął się podciągać. Lina wędrowała w górę coraz szybciej. Siódmy, ósmy, Kenneth przyłapał się na tym, że odlicza w myślach.
— Dziewiąty — szept stojącego obok żołnierza był cichszy niż tchnienie.
— Wszyscy! — Drugi strażnik nagle wybuchnął radością. — Wyciągnął wszystkich, sukinkot!
Amandellarth spojrzał na nich z lekkim uśmieszkiem.
— Odsuńcie się od szczeliny — powiedział, opuszczając się na lód. — Tu ciągle jest niebezpiecznie.
— Słyszeliście, chłopcy. — Kenneth odwrócił się do ciągle oszołomionej dziesiątki Andana. — Cofnijcie się.