* * *
Cztery godziny później Kenneth razem z połową swoich ludzi leżał na krawędzi płytkiego żlebu, kilka mil od dolinki. Druga połowa czaiła się po przeciwległej stronie. Czekali. Nic więcej nie mogli zrobić. Borehed był aż nadto stanowczy. Zapowiedział, że jeśli ruszą się stąd, osobiście dopilnuje, żeby żaden z nich nie wrócił żywy na drugą stronę lodowca. Tylko głupiec zlekceważyłby jego obietnicę.
To by było tyle, jeśli chodzi o zaufanie.
Kenneth przypomniał sobie, co usłyszał od szamana. Stali wtedy w obozie aherów, rozłożonym przed niewielką jaskinią, w której coś bez przerwy się ruszało, skamląc głosem niepodobnym do niczego, co zdarzyło mu się wcześniej słyszeć. Zostawił swoich ludzi dobre sto jardów od tego miejsca, zdając się na rozsądek dziesiętników, i poszedł za wojownikiem. Dookoła było pełno aherów, najczęściej rannych. Ignorowali go, jakby był powietrzem. Mówiąc szczerze, zupełnie mu to nie przeszkadzało. Sam za to bez żenady rozglądał się dookoła, oceniając ich wygląd, ubiór i uzbrojenie. Większość była niska i krępa, mieli ciemną skórę i czarne włosy. Dolne kły w sposób charakterystyczny dla tej rasy wychodziły im na górną wargę, a głęboko osadzone czarne oczy lśniły dzikim blaskiem. Niemal wszyscy nosili skóry i futra, ale dostrzegł także kilka kolczug i karacen, najpewniej zdobycznych, oraz sporo hełmów w najróżniejszych stylach. Ci, którzy ich nie nosili, wplatali we włosy kawałki rogu, kości lub ptasie pióra. Ostatnimi laty aherzy coraz częściej uzbrajali się w żelazne pancerze, nagolenniki i tarcze. I coraz częściej zamiast drewnianych maczug i siekierek z brązu używali mieczy, toporów i włóczni z dobrej stali. Uczyli się i jako oficerowi Straży zupełnie mu się to nie podobało.
— Uciekło czternastu — zaczął szaman bez wstępu. — W tym czworo władających Mocą: jeden chłopak, dwie kobiety i ten czarownik. Wiem, że idą do Gwyhhrenh-omer -gaaranaa, chcą przejść na waszą stronę. Drogą, którą uciekli, da się dojść do lodowca w kilkanaście godzin. Ale ja znam szlak o połowę krótszy.
Kenneth skrzywił się, gdy wiatr przyniósł potworny smród od strony jaskini. Coś mu to przypomniało.
— Do czego zatem jesteśmy ci potrzebni? — zapytał. — Wyprzedź ich i dokończ sprawę.
Borehed pokiwał głową w bardzo ludzkim odruchu.
— Chciałbym. Wtedy mógłbym przyprowadzić więcej wojowników i przywitać was jak należy.
Oficer nawet nie mrugnął.
— O — szaman uniósł brwi, co nadało jego twarzy niemal komiczny wygląd — powstrzymałeś się od położenia ręki na mieczu. I od zrobienia groźnej miny. Prawdą więc jest to, co mówią, że włosy w kolorze ognia świadczą albo o głupocie, albo o twardym charakterze. U ludzi też.
— Mów dalej — porucznik zignorował zaczepkę.
— Moi wojownicy pochodzą z trzech różnych szczepów, które chwilowo zawarły sojusz. Są wściekli po wczorajszej klęsce i cały ten sojusz się chwieje. Tylko ja trzymam ich razem. Jeśli nie pójdę z nimi, mogą z byle powodu rzucić się sobie do gardeł. Wiedzą, że przepędziliśmy już Shadoree z naszej ziemi, niewielu rozumie, że oni mogą wrócić, a zbyt wielu ma gorące głowy.
— Więc idź z nimi.
— Nie mogę. — Aher dotknął ręką piersi. — W tych bliznach kryje się Moc. Potrzebowałbym przynajmniej dwóch dni, by ją zamaskować. Teraz ten czarownik wyczuje mnie na milę, tak jak ja jego. Żadna zasadzka nam się nie uda. Ale mogę posłać was. Sam mówiłeś, że potrafisz się na nich zasadzać. My wam ich nagonimy.
— Czterech władających Mocą — przypomniał oficer. — Mamy być sztuką mięsa w sidłach na niedźwiedzia?
Borehed ruszył powoli w stronę jaskini. Kenneth zauważył, że w miarę jak rosła dzieląca ich odległość, spojrzenia otaczających go aherów przestawały być obojętne. Pojawiło się w nich coś bardzo niedobrego. Coś kojarzącego się z krzywym, zębatym ostrzem, zgrzytającym o żebra. Ruszył za szamanem.
— Teraz rozumiesz — zagadnął wojownik, nie odwracając się i nie zwalniając kroku. — Oni wiedzą o Węźle Wody, ale respektowanie go wiele ich kosztuje. I to nawet wtedy, gdy jestem tuż obok. Nie mogę posłać ich do zasadzki samych, i nie mogę być tam z nimi.
— Nie odpowiedziałeś na pytanie.
W chwili, gdy otwierał usta, kolejny podmuch wiatru przyniósł od strony jaskini falę tak potwornego smrodu, że stanął, jakby uderzył o ścianę. Nagle zrozumiał, co mu to przypomina, i pobladł.
Borehed też się zatrzymał.
— Wrażliwy nos?
— Nie. Nie na smród, ale na to, co jest w tej jaskini. Widziałem już kiedyś coś takiego.
— Gdzie?
I wtedy, stojąc przed jaskinią, co do przeznaczenia której nie miał już żadnych wątpliwości, Kenneth opowiedział aherskiemu szamanowi o Koory-Amenesc. Oraz o wypełnionej gównem piwniczce, którą znaleźli w wiosce.