Od tamtej pory minęła już prawie doba, wszystko we mnie już się trochę uleżało —ale mimo to bardzo mi trudno podjąć próbę opisu. W głowie —jakby eksplodowała bomba, a rozwarte usta, skrzydła, krzyki, liście, słowa, kamienie —tuż obok, całą nawałą, jedno za drugim…
Pamiętam —pierwsze, co we mnie było, to: „Prędzej, na złamanie karku —z powrotem!”. Bo jasne: kiedy ja tam, w korytarzu czekałem na nią —oni w jakiś sposób wysadzili czy zburzyli Zielony Mur —i wszystko stamtąd runęło i zalało nasze miasto, oczyszczone dotąd z obecności niższego świata.
Pewnie coś podobnego powiedziałem I. Roześmiała się:
— Ależ skąd! Po prostu —wyszliśmy za Zielony Mur…
Wtedy otworzyłem oczy —i twarzą w twarz ze mną, na jawie —to właśnie, czego dotąd żaden żyjący nie widział inaczej niż w tysiąckrotnym zmniejszeniu, osłabionego, stuszowanego matowym szkłem Muru…
Słońce… to nie było nasze Słońce, równomiernie rozłożone na lustrzanej płaszczyźnie nawierzchni: to były jakieś żywe odłamki, nieustannie skaczące plamy, od których ślepły oczy, kręciło się w głowie. I drzewa jak świece —prosto w niebo; jak pająki na koślawych łapach przypadłe do ziemi; jak oniemiałe zielone fontanny… I wszystko to raczkuje, gramoli się, szeleści, spod nóg szmyrga jakiś szorstki kłębuszek, a ja —jak wryty, ani kroku —bo pod nogami mam nie płaszczyznę —rozumiecie, nie płaszczyznę —ale coś wstrętnie miękkiego, podatnego, żywego, zielonego, elastycznego.
Ogłuszyło mnie to wszystko, zachłysnąłem się tym —to może najwłaściwsze słowo. Stałem, oburącz uczepiwszy się jakiejś chwiejnej gałęzi.
— To nic, to nic! To —tylko z początku, to minie. Śmiało!
Obok I —na tle zielonej, mącącej w głowie, tańczącej siatki czyjś arcycienki, wycięty z papieru profil… Nie, nie czyjś, znam go. Pamiętam: doktor —nie, nie, bardzo dobrze wszystko rozumiem. Rozumiem: we dwoje ujęli mnie pod ręce i ze śmiechem ciągną dalej. Nogi mi się plączą, ślizgają. Tam krakanie, mech, kępki, skwir, gałęzie, pnie, skrzydła, liście, gwizd…
I —drzewa rozbiegły się, jaskrawa polana, na polanie —ludzie… czy właściwie nie wiem jak: może lepiej —istoty.
Tutaj —najtrudniej. Bo
Na polanie, wokół nagiego jak czerep kamienia —szumiał tłum złożony z trzystu-czterystu… ludzi —niech będzie —„ludzi”, trudno powiedzieć inaczej. Jak na trybunach z ogólnej sumy twarzy z początku wychwytuje się tylko znajomych, tak tutaj z początku dostrzegłem tylko nasze szarobłękitne junify. A po sekundzie —wśród junif wyraźnie i po prostu: wronę, gniade, jabłkowate, moręgowate, dereszowate, białe istoty —widocznie ludzie. Wszyscy bez ubrania, pokryci krótką lśniącą sierścią —podobną do tej, jaką każdy może obejrzeć na wypchanym koniu w Muzeum Prehistorycznym. Ale samice —miały twarze zupełnie —ale to zupełnie takie same, jak nasze kobiety: delikatnie różowe i nie porośnięte włosami, wolne od włosów miały także piersi —pełne, mocne, o pięknej geometrycznej formie. Samce miały wolną od sierści jedynie część twarzy —jak nasi przodkowie.
Było to tak niewiarygodne, tak nieoczekiwane, że stałem spokojnie —twierdzę z całym przekonaniem: spokojnie stałem i patrzyłem. Jak waga: przeciążycie jedną szalkę —potem już możecie kłaść na niej, ile wam się spodoba —strzałka ani drgnie…
Nagle —sam: I nie ma już przy mnie —nie wiem, jak i gdzie znikła. Dookoła —tylko ci, atłasowo lśniący sierścią w słońcu. Chwytam kogoś za gorące, mocne, wronę ramię:
— Słuchajcie —na Dobroczyńcę —nie widzieliście, gdzie ona poszła? Dopiero co —w tej chwileczce…
Kosmate, surowe brwi —na mnie:
— Ts-s-s! Ciszej —i kosmato skinęły tam, na środek, gdzie kamień żółty jak czerep.
Tam, w górze, nad głowami, nad wszystkimi —zobaczyłem ją. Słońce prosto w oczy, z tamtej strony, i przez to. ona cała —na niebieskim płótnie nieba —ostra, węglowo czarna, węglem sylwetka na błękicie. Nieco wyżej lecą obłoki i jest tak: jakby to nie obłoki, ale kamień i ona sama na kamieniu, i za nią tłum, i polana —płyną bezgłośnie jak statek, i lekka —upływa ziemia spod nóg…
— Bracia… —to ona. —Bracia! Wiecie wszyscy: tam za Murem w mieście
O kamień —fale, piana, wiatr:
— Precz z
— Nie, bracia: nie precz. Lecz