Pierwsza myśl —rzucić się tam i krzyknąć do niej:
Wniosku niestety nie sformułowałem: pamiętam tylko —mignęło coś o „duszy”, przeleciało bezsensowne starożytne wyrażenie „dusza w pięty”. I zamarłem: heksametr umilkł. Zaczyna się… Co?
Zwyczajowo ustanowiona pięciominutowa przerwa przedwyborcza. Zwyczajowo ustanowione przedwyborcze milczenie. Dziś jednak nie było takie jak zwykle, rzeczywiście modlitewne, nabożne: dziś było jak u starożytnych, kiedy jeszcze nie znano naszych wież akumulacyjnych, kiedy nieoswojone niebo od czasu do czasu jeszcze srożyło się „burzami”. Było teraz jak u starożytnych przed burzą.
Powietrze —z przezroczystego żeliwa. Chciałoby się oddychać szeroko otwartymi ustami. Boleśnie wytężony słuch notuje: gdzieś w tyle —mysio-gryzący, niespokojny szept. Przez spuszczone powieki cały czas widzę tamtych dwoje —I i R —obok siebie, ramię przy ramieniu, a na kolanach drżą mi cudze —moje nienawistne —włochate ręce…
Każdy ma w ręku blaszkę z zegarkiem. Jedna… Dwie… Trzy… Pięć minut… Z estrady —żeliwny, powolny głos:
— Kto „za” —proszę o podniesienie ręki.
Gdybym mógł spojrzeć Mu w oczy jak dawniej —wprost, z oddaniem:
Szmer milionów rąk. Czyjeś stłumione „Ach”! Czuję, coś już się zaczęło, toczy się prądem, ale nie rozumiem —co, i brak sił —nie śmiem spojrzeć…
— Kto —„przeciw”?
To była zawsze najpodnioślejsza chwila całego święta: wszyscy siedzą nieruchomo, radośnie chyląc głowy pod dobroczynne jarzmo Numeru nad Numery. Lecz w tym momencie ze zgrozą znowu usłyszałem szmer: lekki jak westchnienie, był słyszalny bardziej niż przedtem wszystkie kotły hymnu. Kiedy człowiek wyda ostatnie w życiu, ledwie słyszalne westchnienie —podobnie bledną wszystkie wokoło twarze, na wszystkich czołach krople potu.
Podniosłem wzrok i…
To —setna część sekundy, włosek. Ujrzałem: tysiące rąk skoczyły w górę —„Przeciw”? —opadły. Ujrzałem bladą, przekreśloną na krzyż twarz I, jej podniesioną rękę. Pociemniało mi w oczach.
Jeszcze włosek: pauza; cicho; puls. Potem —jak na znak jakiegoś oszalałego dyrygenta —na wszystkich naraz trybunach trzask, krzyki, wir rozwianych w biegu junif, miotające się w konsternacji figury Opiekunów, czyjeś obcasy w powietrzu tuż przed moimi oczami —przy obcasach czyjeś usta szeroko otwarte w niedosłyszalnym krzyku. To, z jakiegoś powodu, wryło mi się w pamięć najwyraziściej: tysiące bezdźwięcznie wrzeszczących ust —jak na monstrualnym ekranie.
I jak na ekranie —gdzieś daleko w dole na sekundę przede mną —zbielałe wargi O: przyparta do ściany w przejściu, stała, osłaniając brzuch złożonymi na krzyż rękami. I już jej nie ma —zmyta, albo zapomniałem o niej, bo…
To już nie na ekranie, to we mnie samym, w ściśniętym sercu, w łomocących pospiesznie skroniach. Nad moją głową po lewej, na ławce —nagle wyskoczył R-13 —bryzgający, czerwony, szalony. Na jego rękach —I, blada, junifa od ramienia do piersi rozdarta, na białym —krew. Mocno obejmowała go za szyję, a on ogromnymi skokami —z ławki na ławkę —wstrętny i zwinny jak goryl —unosił ją w górę.
Jak pożar u starożytnych —wszystko spurpurowiało —i tylko jedno: skoczyć, złapać ich. Nie mogę sobie teraz wytłumaczyć, skąd wziąłem tyle siły, żeby jak taran przebić tłum —po czyichś ramionach —po ławkach —i już blisko, już schwyciłem R za kołnierz:
— Ani się waż! Ani się waż, mówię ci! Natychmiast (na szczęście nie było słychać mojego głosu —wszyscy krzyczeli, wszyscy uciekali).
— Kto? Co takiego? Co? —R obejrzał się, wargi trzęsły się bryzgając —niewątpliwie myślał, że to któryś z Opiekunów.
— Co? A to —nie chcę, nie pozwolę! Precz od niej z rękami —natychmiast!
Ale on tylko gniewnie mlasnął wargami, potrząsnął głową i pobiegł dalej. W tym momencie —z niewiarygodnym wstydem piszę o tym, ale wydaje mi się: mimo wszystko muszę, muszę zanotować, żebyście, moi nieznajomi czytelnicy, mogli do końca zbadać historię mojej choroby —z rozmachem uderzyłem go w głowę. Rozumiecie —uderzyłem! Wyraźnie to pamiętam. I pamiętam jeszcze: po tym uderzeniu, w całym ciele, uczucie jakiegoś wyzwolenia, lekkości.
I szybko wyślizgnęła się z jego ramion.
— Uciekajcie —krzyknęła do R —widzicie przecież: on… Uciekajcie, R, uciekajcie!
R, szczerząc białe murzyńskie zęby, bryznął mi w twarz jakimś słowem, dał nura w dół, zniknął. A ja wziąłem I na ręce, mocno przycisnąłem do siebie i ruszyłem.