Читаем My полностью

Szedłem przez aleję krokiem szczególnie twardym i dźwięcznym —zdawało mi się, że wszyscy tak idą. Ale otóż i skrzyżowanie, skręcam za róg i widzę: jakoś dziwnie, bokiem omijają ludzie narożnik gmachu —jakby tam pękła jakaś rura w ścianie i chlustając zimną wodą nie dawała przejść trotuarem.

Jeszcze pięć, dziesięć kroków —i mnie też oblała zimna woda, coś zachwiało mną, strąciło z trotuaru… Mniej więcej na wysokości 2 metrów —na ścianie —prostokątna kartka papieru; a na niej —niezrozumiałe, jadowicie zielone litery:

Mefi

A w dole S-owato wygięte plecy, uszy przejrzyście falujące z gniewu czy z. niepokoju. Unosząc w górę prawą rękę, lewą bezradnie wyciągnąwszy do tyłu —jak chore, złamane skrzydło —podskakiwał do góry —zerwać papierek —i nie mógł, ciut-ciut brakowało.

Pewnie każdy, kto go mijał, myślał sobie: „Jeżeli podejdę jeden jedyny spośród wszystkich —czy tamten nie pomyśli: jest winny i właśnie dlatego chce…”.

Przyznaję się: była to i moja myśl. Ale wspomniawszy, ileż to razy był on prawdziwym aniołem-stróżem, ile razy mnie ratował —zbliżyłem się śmiało, sięgnąłem ręką, zerwałem papier.

S odwrócił się, szybkie świderki we mnie, do dna, coś stamtąd wydobył. Potem uniósł lewą brew do góry, brwią wskazał ścianę, gdzie przed chwilą widniało „Mefi”. Mignął mi ogonek jego uśmiechu —ku mojemu zdziwieniu niemal pogodnego. Czemu tu się zresztą dziwić. Każdy lekarz woli wysypkę i czterdziestostopniową gorączkę od nużącej, powoli rosnącej temperatury okresu inkubacyjnego: tak czy siak przynajmniej już wiadomo, co to za choroba. Wypryski „Mefi” na ścianach to wysypka. Rozumiem jego uśmiech…[4]

Zejście do kolei podziemnej —i na nieskazitelnym szkle stopni znowu biały papier: „Mefi”. I na ścianie na dole, na ławce, na lustrze w wagonie —widocznie przyklejone w pośpiechu (niechlujnie, krzywo) —wszędzie ta sama biała, straszna wysypka!

W ciszy —wyczuwalne brzęczenie kół, jak szum rozpalonej krwi. Ktoś kogoś ujął za ramię —tamten wzdrygnął się, wypuścił teczkę pełną papierów. Z lewej strony —inny: czyta w gazecie ciągle tę samą, ciągle tę samą linijkę, a gazeta ledwie dostrzegalnie drży. I czuję, że we wszystkim —w kołach, w rękach, w gazetach, w rzęsach —puls bije coraz szybciej i może już dzisiaj, kiedy razem z I znajdę się tam —będzie 39, 40, 41 stopni —oznaczonych na termometrze czarną kreską…

Na pochylni —taka sama cisza, brzęcząca dalekim, niewidzialnym śmigłem. Maszyny w pochmurnym milczeniu. I tylko dźwigi, ledwie słyszalnie —suną, pochylają się, chwytają w kleszcze błękitne bryły zamrożonego powietrza i ładują je do bocznych zbiorników Integralu: szykujemy go już do próbnego lotu.

— No jak: za tydzień skończymy załadunek?

To ja —do drugiego Konstruktora. Jego twarz —fajans wymalowany słodko w modre, delikatne różowe kwiatuszki (oczy, usta), ale dzisiaj jakoś to wszystko wyblakłe, zatarte. Liczyliśmy głośno, ale nagle w pół słowa utknąłem, stanąłem z rozdziawionymi ustami: wysoko pod kopułą, na uniesionej przez dźwig błękitnej bryle —ledwie widoczny biały kwadracik —naklejony papierek. Aż się cały zatrząsłem —może ze śmiechu —tak, sam słyszałem, jak się śmieję (znacie to uczucie, kiedy sami słyszycie własny śmiech?).

— No, nie, słuchajcie —powiedziałem. —Wyobraźcie sobie, że siedzicie w starożytnym aeroplanie, na wysokościomierzu 5000 metrów, złamało się skrzydło, fikacie kozła —i w dół, a po drodze liczycie: „Jutro —od 12 do 2… od 2 do 6… o 6 obiad…”. Przecież to śmiechu warte, nie? A my tu właśnie tak!

Modre kwiatuszki poruszają się, wytrzeszczają. Co by się działo, gdybym był ze szkła i tamten widział, że za 3-4 godziny…

<p>Notatka 27</p>Konspekt:BEZ KONSPEKTU —NIE WOLNO

Jestem sam w bezkresnych korytarzach —tamtych. Niemota betonowego nieba. Woda gdzieś kapie po kamieniach. Znajome, ciężkie, nieprzejrzyste drzwi —a stamtąd głuchy gwar.

Powiedziała, że wyjdzie do mnie punkt o 16. Ale właśnie minęło od 16 pięć minut, dziesięć, piętnaście: nie ma nikogo.

Przez sekundę —dawny ja, którego strach ogarnia, że te drzwi się otworzą. Jeszcze —ostatnie pięć minut i jeżeli ona nie wyjdzie…

Woda gdzieś kapie po kamieniach. Nie ma nikogo. Ze smutną radością czuję: jestem uratowany. Powoli wracam korytarzem. Drżący wielokropek żarówek pod stropem coraz mglistszy, mglistszy…

Nagle za mną —spiesznie trzasnęły drzwi, szybki tupot, miękko odskakujący od ścian, od stropu —ona, lotna, lekko zdyszana od biegu, oddycha ustami.

— Wiedziałam: będziesz tu, przyjdziesz! Wiedziałam: ty, ty… Włócznie rzęs rozchylają się, wpuszczają mnie do środka —i… To nie do opisania, co ze mną robi ten starożytny, idiotyczny, cudowny obrzęd, w którym jej wargi stykają się z moimi! W jaką formułę ująć ten wicher, który wymiata z duszy wszystko —wszystko prócz niej? A, tak, tak, z duszy —kto chce, niech się śmieje.

Z wysiłkiem, powoli unosi powieki —i z trudem, powoli, słowa:

— Nie, dosyć… potem: teraz —chodźmy.

Drzwi się otwarły. Stopnie —starte, szare. I nieznośna pstrokacizna: zgiełk, świst, blask.

* * *
Перейти на страницу:

Похожие книги

Абсолютное оружие
Абсолютное оружие

 Те, кто помнит прежние времена, знают, что самой редкой книжкой в знаменитой «мировской» серии «Зарубежная фантастика» был сборник Роберта Шекли «Паломничество на Землю». За книгой охотились, платили спекулянтам немыслимые деньги, гордились обладанием ею, а неудачники, которых сборник обошел стороной, завидовали счастливцам. Одни считают, что дело в небольшом тираже, другие — что книга была изъята по цензурным причинам, но, думается, правда не в этом. Откройте издание 1966 года наугад на любой странице, и вас затянет водоворот фантазии, где весело, где ни тени скуки, где мудрость не рядится в строгую судейскую мантию, а хитрость, глупость и прочие житейские сорняки всегда остаются с носом. В этом весь Шекли — мудрый, светлый, веселый мастер, который и рассмешит, и подскажет самый простой ответ на любой из самых трудных вопросов, которые задает нам жизнь.

Александр Алексеевич Зиборов , Гарри Гаррисон , Илья Деревянко , Юрий Валерьевич Ершов , Юрий Ершов

Фантастика / Боевик / Детективы / Самиздат, сетевая литература / Социально-психологическая фантастика