— Ale nie wiedziałeś i mało kto wiedział, że niewielka ich część mimo wszystko ocalała i dalej żyła tam, za murami. Nadzy —uciekli w lasy. Uczyli się tam od drzew, od zwierząt, ptaków, kwiatów, słońca. Porośli sierścią, ale za to pod sierścią ocalili gorącą czerwoną krew. Z wami gorzej: wyście porośli cyframi, cyfry po was pełzają jak wszy. Trzeba was obedrzeć ze wszystkiego i wypędzić do lasu. Żebyście się nauczyli drżeć ze strachu, z radości, ze wściekłego gniewu, z zimna, żebyście się modlili do ognia. I my, Mefi —chcemy…
— Nie, poczekaj —a „Mefi”? Co to za „Mefi”?
— Mefi? To —starożytne imię, to —tamten, co… Pamiętasz: tam, na kamieniu —wizerunek młodzieńca… Albo nie: lepiej twoim językiem, łatwiej zrozumiesz. Więc tak: dwie siły na świecie —entropia i energia. Jedna —dla świętego spokoju, szczęśliwej równowagi; druga —dla zburzenia równowagi, dla męczeńsko nieskończonego ruchu. Entropię —nasi czy raczej —wasi przodkowie, chrześcijanie, wielbili jako Boga. A my, antychrześcijanie, my…
I naraz moment —ledwie słyszalne, szeptem, pukanie do drzwi —i do pokoju wpadł tamten spłaszczony, z czołem zbakierowanym na oczy, ten, co to nieraz przynosił kartki od L.
Podbiegł do nas, zatrzymał się, sapał —jak pompa pneumatyczna —i nie mógł wydusić słowa: musiał biec pędem.
— No, co! Co się stało? —I złapała go za rękę.
— Idą —tutaj… —wysapała wreszcie pompa. —Straż… i z nimi ten —no, jak go… niby garbaty…
— S?
— No, tak! Obok —w domu. Zaraz tu będą. Prędzej, prędzej!
— Bzdura! Zdąży się —śmiała się, w oczach —iskry, wesołe języki.
To —albo idiotyczna, nierozsądna brawura — albo było tu jeszcze coś, czego nie rozumiałem.
— I, na Dobroczyńcę! Zrozum —przecież to…
— Na Dobroczyńcę —ostry trójkąt-uśmiech.
— No… dla mnie… Proszę cię.
— Ach, a ja jeszcze miałam z tobą o jednym… No, dobrze: jutro.
Wesoło (tak: wesoło) skinęła mi głową; skinął też tamten —wysunąwszy się na chwilę spod okapu swojego czoła. I —jestem sam.
Prędzej —do biurka. Rozłożyłem moje notatki, wziąłem pióro —żeby
Siedziałem przy biurku bez ruchu —i widziałem, jak drżały ściany, drżało pióro w mojej ręce, falowały, zlewały się litery…
Ukryć? Ale gdzie: wszędzie —szkło. Spalić? Ale z korytarza i z sąsiednich pokojów —zobaczą. A poza tym już nie zdołam, nie jestem w stanie zniszczyć tego męczeńskiego —i może najdroższego mi —kawałka samego siebie.
Z dala —w korytarzu —już głosy, kroki. Zdążyłem tylko schwycić plik kartek, wsunąć je pod siebie —i teraz przykuty do fotela chwiejącego się każdym atomem, a podłoga pod nogami —pokład, w górę, w dół…
Zwinięty w kłębek, wciśnięty pod okap czoła —jakoś spode łba, chyłkiem widziałem: szli od pokoju do pokoju, poczynając od prawego końca korytarza, coraz bliżej. Jedni siedzieli, zastygli jak ja: inni —wybiegali im na spotkanie i na oścież otwierali drzwi —szczęściarze! Gdybym ja też!
Dopiero wtedy z trudem oderwałem się od stronicy i odwróciłem ku wchodzącym (jak trudno grać komedię… ach, kto to mi dziś mówił o komedii?). Na przedzie szedł S —ponuro, w milczeniu, szybko wywiercając oczami studnię we mnie, w moim fotelu, w drżących pod moją ręką karteluszkach. Potem na sekundę —jakieś znajome, powszednie twarze w progu, i oto jedna oddzieliła się od nich —rozdymające się, różowobrązowe skrzela…
Przypomniało mi się wszystko, co działo się w pokoju pół godziny temu. Było dla mnie oczywiste, że ona zaraz — — Cała moja istota tętniła, pulsowała w tej (na szczęście nieprzejrzystej) części ciała, którą nakryłem rękopis.
Ю podeszła od tyłu do niego, do S, ostrożnie dotknęła jego rękawa —i powiedziała półgłosem:
— To D-503, Konstruktor
S przysunął się do mnie, nachylił się ponad moim ramieniem —nad biurkiem. Zasłoniłem łokciem to, co pisałem, ale krzyknął surowo:
— Proszę mi natychmiast pokazać, co tam macie!
Płonąc ze wstydu podałem mu kartkę. Przeczytał i zobaczyłem, jak z oczu wyślizgnął mu się uśmiech, przemknął po twarzy i ledwie ledwie poruszając ogonkiem przycupnął gdzieś w prawym kąciku ust…
— Trochę dwuznaczne, ale zawsze… No, cóż, pracujcie dalej: nie będziemy wam przeszkadzać.