— Tak, on właśnie jest dzieckiem. Tak! Tylko dlatego nie widzi, że wy z nim to wszystko —tylko po to, żeby… że to wszystko —komedia, tak! I moim obowiązkiem…
Przez moment w lustrze —złamana, podskakująca prosta moich brwi. Zerwałem się i z trudem powściągając w sobie tamtego —z trzęsącymi się owłosionymi pięściami, z trudem przeciskając przez zęby każde słowo, krzyknąłem jej prosto w twarz —prosto w skrzek:
— Nat-tych-chmias-st —precz! Natychmiast!
Skrzela wzdęły się ceglastoczerwono, potem opadły, poszarzały. Otwarła usta, żeby coś powiedzieć i nic nie mówiąc —zamknęła, wyszła.
Przypadłem do I:
— Nie daruję —nigdy sobie tego nie daruję! Ona śmiała —ciebie? Ale nie możesz myśleć, że ja myślę, że… że ona… To wszystko przez to, że ona chce się zapisać na mnie, a ja…
— Zapisać się na szczęście nie zdąży. A choćby tysiące takich jak ona: wszystko mi jedno. Wiem —uwierzysz nie tysiącowi, ale mnie jednej. Bo przecież po wczorajszym —jestem cała przed tobą, do końca, tak jak chciałeś. Masz mnie w ręku, możesz —w każdej chwili…
— Co —w każdej chwili —i naraz zrozumiałem —
— Kto cię tam wie… Człowiek jest jak powieść —do ostatniej stroniczki nie wiesz, jak się skończy. Inaczej nie warto byłoby czytać…
I głaszcze mnie po głowie. Nie widzę jej twarzy, ale po głosie słychać: patrzy teraz gdzieś bardzo daleko, uczepiła się oczami chmury płynącej bezgłośnie, powoli, nie wiadomo gdzie…
Nagle odsunęła mnie ręką —twardo i czule:
— Słuchaj: przyszłam ci powiedzieć, że może to już dla nas ostatnie dni… Wiesz: od dzisiaj wieczór odwołano wszystkie audytoria.
— Odwołano?
— Tak. Przechodziłam w pobliżu —widziałam: oni coś szykują w budynkach audytoriów, jakieś stoły, medycy na biało.
— Ale co to znaczy?
— Nie wiem. Nikt na razie nie wie. I to jest najgorsze. Czuję tylko: oni włączyli prąd, biegnie iskra —i jak nie dziś, to jutro… Ale może nie zdążą.
Dawno już przestałem rozumieć: co za oni, co za my. Nie rozumiem, czego chcę: żeby zdążyli —czy żeby nie. Jedno jest dla mnie jasne: I stąpa teraz po samej krawędzi —i lada moment…
— Ależ to szaleństwo —mówię. —Wy —i Państwo Jedyne. Jakby ktoś zatkał ręką wylot lufy i myślał, że powstrzyma wystrzał. To zupełne szaleństwo!
Uśmiech:
— „Wszyscy muszą oszaleć —jak najprędzej oszaleć”. Ktoś to powiedział wczoraj. Pamiętasz? Tam…
Tak, mam to zanotowane. Z tego wynika, że to się działo naprawdę. W milczeniu patrzę jej w twarz: teraz szczególnie wyraźnie w poprzek niej —ciemny krzyż.
— I, kochana —dopóki nie za późno… Chcesz, rzucę wszystko, o wszystkim zapomnę —i uciekniemy tam z tobą, za Mur —do tych… Nie wiem, co to za jedni.
Pokręciła głową. Przez ciemne okna oczu —tam, w jej wnętrzu, widziałem, płonie piec, iskry, języki ognia w górę, zwalone stosy suchych smolnych szczap. I oczywiste dla mnie: za późno, moje słowa nic już nie mogą…
Wstała —zaraz odejdzie. Może —już ostatnie dni, może —minuty. Złapałem ją za rękę.
— Nie! Chociaż chwilę jeszcze —na Dobro… na…
Powoli uniosła do światła moją rękę —moją włochatą rękę, której tak nienawidziłem. Chciałem wyszarpnąć, ale trzymała mocno.
— Twoja ręka… Przecież nie wiesz —i niewiele osób o tym wie, że kobietom stąd, z miasta, zdarzało się kochać tamtych. I ty masz pewnie parę kropel słonecznej, leśnej krwi. Może dlatego ja ciebie też —-
Pauza —i jak dziwnie: przez pauzę, przez pustkę, przez to nic —serce w taki galop. I ja w krzyk:
— Aha! Nie wyjdziesz jeszcze! Nie wyjdziesz, dopóki mi o nich nie opowiesz —bo kochasz… ich, a ja nawet nie wiem, kim, skąd oni są. Kim oni są? Połową, którą straciliśmy, H2 i O — … a żeby wyszło H2O — strumienie, morza, wodospady, fale, burze — trzeba połączyć połowy…
Namacalnie pamiętam każdy jej ruch. Pamiętam, jak wzięła ze stołu moją szklaną ekierkę i przez cały czas, gdy mówiłem, przyciskała ją ostro krawędzią do policzka —na policzku wystąpiła biała blizna, potem napełniła się różowością, nikła. I dziwna rzecz: nie mogę sobie przypomnieć jej słów —zwłaszcza z początku —i tylko jakieś poszczególne obrazy, barwy.
Wiem: najpierw było o Wojnie Dwustuletniej. I to —czerwień w zieleni traw, na ciemnej glinie, na niebieskości śniegu —czerwone, nigdy nie wysychające kałuże. Potem żółte, spalone przez słońce trawy, nadzy, żółci, skołtunieni ludzie —i skołtunione psy —obok, nad wzdętym padłem, psim, a może ludzkim… To —ma się rozumieć —za murami: bo nasze miasto —już zwyciężyło, w mieście już nasze dzisiejsze —naftowe pożywienie.
I prawie spod samego nieba na dół —czarne, ciężkie fałdy, i te fałdy się kołyszą: nad lasami, wsiami, powolne słupy, dym. Głuche wycie: pędzą do miasta czarne nie kończące się kolumny —żeby siłą przymuszać je do zbawienia i uczyć szczęścia.
— Wiedziałeś prawie o wszystkim?
— Tak, prawie.