Za ścianą po lewej: przed lustrzanymi drzwiami szafy —kobieta pospiesznie rozpina junifę. I na sekundę mgliście: oczy, wargi, dwie ostre różowe zalążnie. Potem opada zasłona, we mnie natychmiast dzień wczorajszy, i nie wiem —co: „wreszcie jeszcze jedno”, i nie chcę o tym, nie chcę! Chcę tylko jednego: I. Chcę, żeby w każdej chwili, w każdym momencie, zawsze była ze mną —tylko ze mną. A to wszystko, co teraz pisałem o Jednomyślności, jest niepotrzebne, to nie to, mam ochotę wszystko wykreślić, podrzeć, wyrzucić. Bo wiem (to bluźnierstwo, ale niech będzie): święto —to tylko z nią, tylko wtedy, kiedy ona będzie przy mnie, ramię przy ramieniu. A bez niej —jutrzejsze słońce będzie tylko krążkiem z blachy, niebo —blachą malowaną na niebiesko, a ja sam… Chwytam za telefon:
— I, to wy?
— Tak, to ja. Wy tak późno?
— Może jeszcze nie za późno. Chcę was prosić… Chcę, żebyście jutro byli ze mną. Kochana…
„Kochana” —mówię całkiem cicho. I nie wiedzieć czemu miga mi przed oczami scena z dzisiejszego poranka na pochylni: dla żartu położyliśmy pod strunowym młotem zegarek —zamach, podmuch w twarz —i tkliwie stutonowe, lekkie zetknięcie z kruchym zegarkiem.
Pauza. Wydaje mi się, że słyszę tam —w pokoju I —czyjś szept. Potem jej głos:
— Nie, nie mogę… Przecież rozumiecie: sama bym… Nie, nie mogę. Dlaczego? Zobaczycie jutro.
Notatka 25
Kiedy na początku wszyscy wstali i uroczystą powolną powłoką zakołysał się nad głowami hymn —setki kotłów Wytwórni Muzycznej i miliony głosów ludzkich —na sekundę zapomniałem o wszystkim: zapomniałem o czymś niepokojącym w słowach I na temat dzisiejszego święta, chyba nawet zapomniałem o niej samej. Byłem teraz znów chłopcem, który niegdyś płakał tego dnia z powodu malutkiej, tylko dla niego widocznej plamy na junifie. Choć nikt wokół nie dostrzega czarnych —nie do zmycia —plam na mnie, ja przecież wiem, że dla mnie, przestępcy, nie ma miejsca wśród tych twarzy szeroko otwartych. Ach, gdyby tak wstać, choćby w tej chwili, i zachłystując się wykrzyczeć całą prawdę o sobie. Niechby potem nastąpił koniec —byle przez sekundę poczuć się czystym, bezmyślnym jak to dziecięco niebieskie niebo.
Oczy wszystkich kierowały się tam, ku górze: w porannym, nieskazitelnym błękicie, nieobeschłym jeszcze z nocnych łez —ledwie dostrzegalna plamka, raz ciemna, raz świetlista. To z niebiosów zstępował ku nam On —nowy Jehowa w aero, równie mądry i kochająco okrutny, jak Jehowa starożytnych. 2 każdą chwilą On był coraz bliżej —i coraz wyżej ku niemu na spotkanie miliony serc —i oto już On widzi nas. A ja wraz z nim w myślach spoglądam w dół: zaznaczone linią drobnych błękitnych punkcików koncentryczne kręgi trybun —jakby koła pajęczyny, obsypane mikroskopijnymi słońcami (- błyski blaszek); a w jej środku —zaraz zasiądzie biały, mądry Pająk —odziany w biel Dobroczyńca, który w swej przemądrości nałożył nam na ręce i nogi dobroczynne pęta szczęścia.
Lecz oto dobiegło końca to Jego majestatyczne zstępowanie z nieba, zamilkł spiż hymnu, wszyscy usiedli —i w tejże chwili pojąłem: rzeczywiście —cała supercienka pajęczyna napina się i drży, lada moment zerwie się i stanie się coś niewiarygodnego…
Unosząc się lekko z ławki rozejrzałem się wkoło —napotkałem spojrzenie miłośnie niespokojne, przebiegające od twarzy do twarzy. Jeden właśnie podniósł rękę i ledwie widocznie poruszając palcami sygnalizuje drugiemu. O, a teraz —w odpowiedzi sygnał palcem. I jeszcze jeden… Pojąłem: to oni, Opieka. Pojąłem: coś ich niepokoi, pajęczyna napięta, drży. I we mnie —jak w radioodbiorniku nastawionym na tę samą długość fal —drżenie w odpowiedzi.
Na estradzie poeta recytował odę przedwyborczą, ale nie słyszałem ani słowa: tylko miarowe drgania heksametrycznego wahadła, a każdy jego zamach przybliżał godzinę przeznaczenia. I oto znowu gorączkowo kartkuję twarze w szeregach, jedna za drugą —jak stronice —i ciągle jeszcze nie widzę tej jedynej, której szukam, a muszę ją znaleźć jak najprędzej, bo zaraz, wahadło cyknie, a potem —-
On —on, oczywiście. W dole, obok estrady, nad połyskliwym szkłem przepłynęły różowe skrzydła-uszy, ciemną, dwuwygiętą pętlą litery S odbiło od tła ciało w biegu —biegł gdzieś w zagmatwane przejścia między trybunami.
S, I —jakaś nić (między nimi —dla mnie —przez cały czas jakaś nić; jeszcze nie wiem, jaka —ale kiedyś ją rozwikłam). Uczepiłem się go wzrokiem, on —jak kłębek coraz to dalej, a za nim nić. Zatrzymał się, o…
Jakby błyskawiczne, wysokowoltowe wyładowanie przeniknęło mnie, skręciło w supeł. W naszym rzędzie, zaledwie 40 stopni ode mnie, S zatrzymał się, pochylił. Zobaczyłem I, a przy niej —ohydnie negrowargi, uśmiechnięty R-13.