Słyszał bijące głośno serce i zastanawiał się, czy to jego, czy też Severusa. Jeden
wspólny rytm. Niepewny, wibrujący, coraz szybszy. Niczym vibrato, zapowiadające...
...coś ważniejszego.
* "Don't let go" by Bryan Adams & Sarah McLachlan
--- rozdział 29 ---
29. On fire
You're on fire
When he's near you
You're on fire
When he speaks
You're on fire
Burning at these mysteries*
Część 1
- Powodzenia, Harry! - Chłopak ugiął się i prawie wpadł na Hermionę po
"dobrodusznym" klepnięciu w plecy w wykonaniu Hagrida.
- Dzięki - wymamrotał, kiedy jego płuca wróciły już na miejsce.
- Dacie im popalić, co nie, Ron? - Półolbrzym uśmiechnął się szeroko i uniósł dłoń,
aby klepnąć także rudzielca, ale ten szybko wycofał się z zasięgu jego ramion,
posyłając mu nerwowy uśmiech.
Harry już dawno stracił rachubę, ile osób życzyło im powodzenia od czasu wyjścia z
dormitorium, przez całą drogę aż do Wielkiej Sali, do której podążali na ostatni
posiłek przed meczem. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że jeżeli go wygrają,
będą już na wyciągnięcie ręki od pucharu. Pozbawiony swoich najlepszych
zawodników - Malfoya, Grabbe'a i Goyle'a - Slytherin, z którym mają grać wiosną, był
tak osłabiony, iż nikt nie miał wątpliwości, kto będzie górą w tym pojedynku. To
dzisiejszy mecz był tym najważniejszym i wszyscy dobrze o tym wiedzieli.
Kiedy Harry przekroczył próg sali, w jego oczy wlała się ogromna, czerwono-złota
masa. Niemal wszyscy uczniowie ubrani byli w barwy Gryffindoru. Pod ścianami stały
gotowe transparenty i panował tak ożywiony gwar, iż trzeba było krzyczeć sobie do
ucha, aby móc się porozumieć. W takiej chwili nie liczyła się wojna ani wewnętrzne
animozje, nieporozumienia i podziały. Quidditch łączył wszystkich w jedną, wielką
rodzinę. I w tym tkwiła jego siła.
Harry uśmiechnął się do siebie, widząc Seamusa i Deana z twarzami pomalowanymi
w czerwone i złote pasy i wymachującymi chorągiewkami z godłem Gryffindoru. Luna
w swoim olbrzymim kapeluszu w kształcie głowy lwa chodziła i rozdawała wszystkim
balony, z których - Harry wytrzeszczył oczy - szczerzyła się jego własna twarz z
podpisem: "Harry Potter to nasz idol!"
Jedynie Slytherin nie brał udziału w radosnym święcie, chociaż wyglądało na to, że
Zabini i Nott dobrze się bawią, strzelając różdżkami i przekłuwając te okropne balony.
Harry był im wdzięczny.
Spojrzał ponad tłumem na stół nauczycielski. McGonagall (z balonem w ręku!)
pomachała do niego, a dyrektor uśmiechnął się i skinął mu swoim pucharem, po
czym pochylił się ku czarnej, zdecydowanie wyróżniającej się w całej tej feerii barw
sylwetki. Serce Harry'ego momentalnie przyspieszyło, a nogi ugięły się pod nim.
Snape siedział wyprostowany na swoim miejscu, wysłuchując wesołych komentarzy
Dumbledore'a, i miał taką minę, jakby właśnie wypił truciznę i bezwłocznie
potrzebował antidotum. Był niczym mroczna, cyniczna kotwica w falującym morzu
kolorowej radości i beztroski. I przyciągał wzrok Harry'ego niczym magnes,
sprawiając, że zapominał o wszystkim, o tym, gdzie się znajduje i co ma zrobić. I czuł
się tak, jakby w jego wnętrzu płonął ogień. Ogień, który go rozgrzewał i posyłał w
jego ciało przyjemne prądy, które sprawiały, że miał ochotę się śmiać, ponieważ
wszystko wydawało mu się takie... piękne.
- Stary, rusz się. Zamurowało cię? - Ron złapał go za ramię i pociągnął za sobą w
roześmiany tłum. Harry został otoczony podekscytowanymi twarzami, poklepującymi
go rękami i tysiącem mieszających się ze sobą głosów. Ale to wszystko znajdowało
się jakby za niewidzialną barierą, która tłumiła docierające do niego bodźce. W jego
głowie unosiła się ciepła mgiełka, a przed oczami majaczyła jedynie mroczna
sylwetka. Wciąż pamiętał tę niesłychaną czułość, którą wczoraj obdarzył go Severus,
i na samo jej wspomnienie w jego brzuchu działo się coś dziwnego - jakby tysiące
tańczących mrówek urządziło sobie konkurs stepowania. Wciąż pamiętał pragnienie,
które widział w tych niesamowitych, ciemnych oczach. I nawet moment, w którym
Severus dał mu maść, aby nie miał dzisiaj kłopotów z siedzeniem na miotle, wydawał
mu się taki... magiczny. Od wczorajszego wieczoru czuł się tak, jakby w jego żyłach
krążył alkohol. Nie potrafił pozbyć się doskonałego humoru i uśmiechu, który wylewał
mu się na twarz za każdym razem, kiedy pomyślał o Severusie. Miał wrażenie, jakby
wszystko w końcu było tak jak należy. Jakby wszystko mu się udało. Jakby nic nie
mogło już tego zepsuć.
Niejasno zdawał sobie sprawę, że został doprowadzony do stołu i usadzony przy
nim. Przez jakiś czas czuł jeszcze poklepywania, ale nie zwracał na nie uwagi. Z
nieobecnym uśmiechem na twarzy wpatrywał się w jeden punkt na ścianie i pozwalał,
aby przed jego oczami przewijały się wspomnienia wczorajszego wieczoru i plany na
kolejne.
Z odrętwienia wyrwały go dopiero donośne hałasy. Gryfoni, trzymając w rękach kubki
i sztućce, zaczęli wybijać rytm na drewnianym blacie stołu. Lee Jordan stanął na
ławce i zawołał w wystukiwanych głośno rytmie:
- Wy-gra-my! Dlaczego?!
- Bo ma-my Harry'ego! - odpowiedzieli chórem Gryfoni.