- Kolego. Interesuje mnie tylko rytuał z kwiatkami, który przeżyłeś. Tylko to. Powiedz, jak było.
Gestapowiec wzruszył ramionami. Dłuższą chwilę siedział zamyślony. Potem zaczął mówić:
- Bardzo źle się poczułem, kiedy kazano nam obstawiać ewakuację Breslau. Bolała mnie głowa i chciało mi się wymiotować. Byłem jak nieprzytomny. Ale wsiedliśmy z kolegami do takiego śmiesznego francuskiego samochodu i pojechaliśmy na dworzec nad Odrą. Na szczęście zachmurzyło się strasznie i nie było sowieckich bombowców. Na dworcu pandemia. Nie ma pociągów, a tłum uciekinierów taki, że nawet nie mogliśmy się dopchać na peron. Pamiętam, że polscy pracownicy przymusowi wymyślili taki sprytny sposób. Chodzili na czworakach między nogami albo wręcz się czołgali. I wynosili dzieci, które umarły w tłumie. Układali je na ławkach. Pamiętam dokładnie ławki przed dworcem z poukładanymi zwłokami dzieci. My nie mogliśmy się przebić przez ciżbę. Przecież żołnierz w mundurze i z godłem na czapce nie będzie się czołgał pomiędzy nogami cywilów. Zapytałem wtedy jednego z polskich robotników, który znał nasz język, czy pomoże nam dostać się do środka. Odpowiedział bezczelnie: „Albo pełzaj, albo zbombarduj ten dworzec. W Warszawie wam się udało, a tu będziesz walił w swoich, jeśli masz czym. My wynosimy tylko martwe dzieci. Martwi dorośli dalej stoją w tym tłumie. Nie mają gdzie upaść”. Wtedy poczułem, że mam drugi atak.
- Czy wokół były kwiaty? - spytał Kuger.
- Jakie kwiaty?! Przecież była zima. - Gestapowiec zdecydował się jednak na playersa Borowicza. Przyjął ogień od Wasiaka i zaciągnął się głęboko.
- Miałem przed oczami martwe dzieci leżące równo na ławkach i martwych dorosłych stojących ciągle w rosnącym tłumie. Polacy mieli w dupie dorosłych, być może nawet się cieszyli, że zostanie mniej Niemców. Wyciągali tylko dzieci. A może nie byli w stanie wyciągnąć większych ciał. Nie wiem. Rozpalili sobie ognisko z połamanych mebli, które wynieśli z porzuconych domów. Chwiejąc się na nogach, podszedłem tam. Potraktowali mnie wrogo.
- Wiesz, kolego - przerwał mu Kuger - trochę się im nie dziwię.
- Czułem się jak pijany - kontynuował gestapowiec. - A piłem przecież tylko kawę zbożową. Zataczałem się, bełkotałem.
- Czy Polacy mieli kwiaty?
- Nie, nie mieli. A przynajmniej nie zauważyłem.
- I co dalej?
- Usiłowaliśmy się skontaktować z centralą i powiedzieć, że z akcji na dworcu nici. Że nie da się przejść, że potrzebna jest co najmniej kompania. Jeden z kolegów usiłował się przedostać na peron torami, lecz tam też stał tłum. No ale jak się skontaktować? Nic już nie działało. Nawet telefon w pobliskiej aptece.
- Powiedział pan „w aptece”? - przerwał im Borowicz. - Bo „apteka” cały czas powtarza się w aktach.
- Tak. Poszedłem tam, ciągle źle się czując, lecz telefon nie działał. Amerykańskie i rosyjskie bombowce poszarpały już wszystkie linie. Wracałem zygzakiem jak pijak. Wtedy podszedł do mnie mały chłopiec.
- Czy powiedział: „Ten, który przybiera maskę zła, może być przecież tym dobrym”? - spytał Borowicz.
- Tak. Mniej więcej coś takiego. - Gestapowiec potrząsnął głową. - Skąd pan wie?
- Czytałem akta innych spraw.
- Dziwne. Takie same przypadki?
- Poza szczegółami tak.
- Naprawdę dziwne. Hm - zamyślił się. - Wsiedliśmy znowu do tego śmiesznego francuskiego samochodu. Byłem półprzytomny. I pojechaliśmy do centrum. Trwało to mniej więcej półtorej doby. Alianckie samoloty nie mogły latać z powodu chmur, ale ruska artyleria waliła równo. Dojechaliśmy do samego szefostwa, które miało siedzibę na Ostrowie Tumskim, w bibliotece klasztornej, ktoś zdał raport. Ja wymiotowałem.
- Pił pan?
- Nie.
- Kolego - włączył się Kuger - gdzie były kwiatki?
- Nie było.
- I co się stało?
- Wybiegłem ze sztabu gauleitera Hankego i zacząłem uciekać. Koledzy za mną, żeby powstrzymać. Przejaśniło się i przyleciały rosyjskie bombowce. Amerykanom było za daleko przy tej pogodzie. Wskoczyłem do takiej dziury wyrytej w ziemi.
- Którą jedną ręką wykopał podoficer kripo - powiedział Kuger.
Gestapowiec oniemiał.
- O Jezu. To pan?
- Ja też pana rozpoznałem dopiero teraz. Leżeliśmy tam razem przez jakieś trzydzieści minut. Później wyskoczył pan i pobiegł.
- Tak. Chciałem dotrzeć do Nowego Targu. To jakieś pięćset metrów, a może dwa razy więcej. Zajęło mi to cały dzień. Ruscy walili ze wszystkiego, co mieli. W nocy dotarłem do bunkra na placu. Byłem ogłuszony, nieprzytomny. Nikt nic nie wiedział, panika totalna, specjalne oddziały burzyły budynki wokół, zamieniając Breslau w ruinę. Ważny był tylko kąt ostrzału dział z placu na targu. W bunkrze, który był pod placem i miał normalne brukowane ulice z krawężnikami, leżały setki rannych i umierających. Obsługa medyczna pracowała na okrągło, zorganizowana wzorowo. Ale nie mogli nadążyć. Postanowiliśmy z kolegami, że już nigdzie dalej nie idziemy. Ten bunkier to będą nasze Termopile.
- Co on mówi?
- Termopile - powiedział Borowicz.
- A to jakaś miejscowość w okolicach Wrocławia? - pytał Wasiak.