- Korytarze
- Co on, kurwa, mówi?
- Mówi, że tu są duchy.
- Posłałbym go do Rosji na minus czterdzieści. Tam by zobaczył, co to są duchy. Prawdziwe.
- On mówi, że tu straszy. Że uciekali z Kolskim i strzelali. Ale to nic nie dawało. Przez całą noc przesiedzieli na dworze opatuleni jedną kurtką. Zimno było, ale bali się wejść do budynków. No to walili do wszystkiego, co się rusza. Przypadkiem ustrzelili jednego szabrownika. Ciemność straszna.
- No... to im się chwali. Może medal im dadzą.
- Rano ufortyfikowali balkon. Nikogo nie widzieli oprócz szabrowników, do których strzelali, i z rzadka rosyjskich patroli. Wymieniali zdobyczny spirytus na tuszonkę.
Miszczuk podszedł do jednego z leżących na podłodze szabrowników. Kopnął go w bok, ale z wyczuciem, tak żeby nie złamać żeber.
- Ty. Czy jest tu boczne wyjście?
- O Jezus Maria! - wrzasnął tamten.
Miszczuk wyjął z kieszeni francuskie lusterko, które dostał w jednej z paczek. Przejrzał się.
- No - powiedział z uznaniem. - Na Jezusa to ja może wyglądam. Fakt. - Zawahał się. - Ale Wasiak za cholerę nie przypomina Maryi.
- Boże! Nie idźcie tam!
- No proszę. Już jestem Bogiem. Szybki awans.
- Ludzie, tam straszy. W tych korytarzach.
Miszczuk odpalił kolejnego camela.
- Ja mam światopogląd... - Zamyślił się. - Chryste, jaki mam światopogląd? Przecież mówili nam to na spotkaniach partii.
- Materialistyczny - podpowiedział mu Wasiak. - Marksistowsko - engelsowsko - leninowski.
- Ano właśnie. Ja się duchów nie boję! Mam schmeissera i granaty.
- Nie idźcie tam! - krzyknął szabrownik. - Dwóch naszych kolegów zaczęło wyrywać kwiatki z niemieckich klombów, układali je w takie dziwne wzory, tańczyli, a potem się zastrzelili.
Miszczuk odrzucił papierosa. Wpadł na pomysł.
- Dobra. To wychodźcie pierwsi pod ogień Kolskiego.
Jeden z szabrowników wykazał się refleksem i pomysłowością. Namoczył spirytusem jakąś szmatę, podpalił i wyrzucił na zewnątrz. Potem wykazał się też odwagą. Podniósł ręce i wyszedł, drąc się:
- Nie strzelać! Na rany Chrystusa, nie strzelać!
Kolski rzeczywiście zdjął palec ze spustu. Wyszli wszyscy. Każdy, kto miał, zapalił papierosa. Brzęczało im w uszach. Byli nieprzytomni od huku, zapachu spalonej nitrocelulozy z nabojów i nerwów. Najchętniej by się gdzieś położyli. Zamiast tego usiedli pod ścianą i najpierw usłyszeli skrzypienie, a potem zobaczyli jakiś oniryczny widok.
Kilka kobiet ciągnęło drewniany wózek własnej roboty. Były strasznie zmęczone. Jedna z nich trzymała kilkuletnią dziewczynkę. Miszczuk musiał się zainteresować, choć głowa mu się kiwała.
- A, przepraszam, panie co tu robią?
Najstarsza odpowiedziała:
- Panie kochany, PUR nam dał willę na tym Biskupinie. Po Niemcach. Ale tu po nocy strzelają, jakieś bandy biegają. Nie, my wracamy do śródmieścia. Strach ginąć.
- Przecież tu już nikt nie strzela. Jesteśmy z Milicji Obywatelskiej i...
Przerwała mu:
- Nikt nie strzela? A to to co jest? - Wskazała na łuski z karabinu Kolskiego. - Chabazie jakieś czy co?
- O. To pani z Wilna? - rozpoznał charakterystyczny wyraz.
- Z Wilna to ja byłam przed wojną. Teraz wracam z rosyjskich stepów.
- Rozumiem.
- Niczego pan nie rozumie. Nasi mężczyźni są w Anglii. A mój mąż za kołem polarnym, brat bruki układa w Samarkandzie.
Miszczuk potarł brodę. On naprawdę wiedział, o czym ta kobieta mówi. Choć nigdy nie był za kanałem La Manche. Znał tę drugą stronę, którą i one znały. Nie szybkostrzelne myśliwce dla Polaków. Tylko „łopata, siekiera, motyka i kilofy...” - zanucił w myślach popularną piosenkę.
- Mogę udostępnić wam mieszkanie w centrum. Jednej ściany nie ma, aleśmy butelki ustawili, żeby nie wypaść po śpicy.
- Bóg zapłać, dobry człowieku. Tylko niech pan powie jedną rzecz. Te kilka kobiet i dziecko mają odbudowywać to wszystko? Nasi mężczyźni są albo w Anglii w wojsku, albo w gułagu.
Zacisnął zęby. Nie wiedział, jak ją pocieszyć. Powiedział niezdarnie:
- Proszę pani. Damy radę!
- Domyślam się. Nie z takich upadków się podnosiliśmy.
- Damy radę - powtórzył i napisał kobiecie na kartce adres. Ciężko szło, bo musiał popluwać na chemiczny ołówek. A poza tym pisać to umiał ledwie ledwie. Podziękowała z kurtuazją właściwą kresowej szlachcie.
Potem wzięła w dłoń sznurek od wózka i zaczęła ciągnąć z innymi kobietami. Chwyciła za rękę dziewczynkę, żeby się nie zgubiła. Miszczuk podbiegł nagle i dał im w odruchu serca jeden ze zdobycznych bochenków chleba. Kobieta odpowiedziała serdecznym uśmiechem. Miała bardzo ujmujący uśmiech.
Sławek Staszewski siedział w wykwintnej restauracji „Sankt Petersburg”. Włączył sobie jakiś film w malutkiej, przenośnej przeglądarce, którą trzymał w dłoni, ale nie zdążył niczego obejrzeć. Mimo korków na ulicach i trudności z zaparkowaniem Ziemski przyszedł punktualnie co do sekundy. Kelnerzy na jego widok zaczęli przygotowywać dwuosobowy stolik, domyślając się, że zaraz przyjdzie jakaś kobieta, ale Staszewski zdziwił ich, podnosząc się lekko.
- Witam pana.