– Nalot był – wyjaśnił wszystkowiedzący Karter, który zjawił się nazajutrz. – Na kiszłak Baba Ziarat. Mieli tam, jak wykryła razwiedka, sztab ichniego islamskiego komitetu, a w tamtejszej wiejskiej szkole robili jakąś agitację, czy coś tam. No to nasze „Gawrony” zrzuciły na tę całą Babę dwie termobaryczne półtonówki i trochę burzących. I nie ma tam już ani komitetu, ani szkoły, ani agitacji. Niczego już tam nie ma. Jeśli nie liczyć wielkiego dołu.
– I żadnych innych nowin? Z ONZ? Z Genewy? Shultz nie dogadał się z Szewardnadze? Żadnych wieści o rozejmie?
– Chybaście – parsknął Karter – ochujeli w tej głuszy. Wojna idzie na całego, w całym Afganie odchodzi taka napierdalanka, że proszę siadać. Siedemdziesiąta brygada gwardyjska i desantura w nieustannych bojach pod Kandaharem i na pustyni Regestan. Trwa ofensywa pod Heratem, głównie siłami piątej em-es-de. Jednostkom dwunastej afgańskiej dywizji piechoty zdrowo dostało się w Paktii, pod Gardezem, musiała im na pomoc iść nasza pięćdziesiąta szósta wydzielona de-sze-be, inaczej by tam chyba całkiem Zielonych rozdołbili. Dwieście pierwsza związała się w bojach pod Kunduzem, w Taszkurganie i Iszkameszu. Wasza własna, sto ósma, bierze udział w ofensywie w dolinie Logar i na równinie Szomali, mówią, że pod Mohammad Agha ciężkie straty poniósł sześćset osiemdziesiąty drugi pułk. Na północnym wschodzie osiemset sześćdziesiąty o-em-pe bije się pod Fajzabadem. W dolinie Kunar oblężony i odcięty jest garnizon w Barikot. Na granicy pakistańskiej specnaz poluje na karawany, a nasze niezwyciężone we-we-es łupią bombami kiszłaki, że aż pierze leci. A wy mnie pytacie o rozejmy. Jakie też, nachuj, rozejmy?
Dla tych, którzy faktyczne łudzili się nadzieją na rychły koniec wojny i powrót do domu, przywiezione przez Kartera wieści okazały się ciosem. Zadziwiało, że choć nadzieja złudną była wszak bardzo i z pozoru mało kto nią żył, gdy prysła, zabolało, a skutki można było obserwować wszędzie i na każdym kroku. Morale wojska spadło. Ze słyszalnym hukiem. Żołnierze zrobili się nerwowi, źli, opryskliwi, dochodziło do swarów, kłótni, przepychanek, a wreszcie i bójek. Barmalej zareagował natychmiast. Znalazł wojsku zajęcie. Podzieloną na robocze brygady kompanię zagoniono do roboty tyleż ciężkiej, co głupiej – do kopania wielkiego dołu nieopodal lądowiska śmigłowców. Dół, nazwany przez Barmaleja „Bastionem”, w rzeczywistości niczemu nie służył i potrzebny był jak kozie katarynka, ale machanie kilofami i szpadlami wychodziło wojsku na zdrowie. Tym bardziej że Barmalej kazał sierżantom ustalić ostre normy, a dekownikom zagroził disbatem.
Lewart przysiadł się kiedyś do sierżanta Guszczyna, nadzorującego wykopaliska. Nie pogadali, Guszczyn był małomówny i wyraźnie przybity.
– Melduję, że miesiąc jakiś mi do dembela został – wydusił z siebie wreszcie, zapytany wprost i poczęstowany dżointem. – Dni liczę. A im tych dni ubywa, tym strach dziwnie większy… Chciałoby się, praporszczyk, wrócić żywym. Niechby i na inwalidzkim wózku, na kółkach… Ale żywym. Wybaczcie. Rozgadałem się.
– Nie szkodzi, sierżancie. Nie szkodzi.
Szóstego czerwca odwiedziła zastawę silna broniegrupa. Pięć BMP i pięć czołgów T-62, szarych od pokrywającego je kurzu, złowrogich i płaskich jak skorpiony. Pojazdy z marszu zajęły pozycję na drodze, przy kalitce. I stały, jak martwe, a pancerniacy ignorowali usiłujących zagadywać żołnierzy z „Sołowieja”. Nawet Barmalej, choć waleniem w pancerz udało mu się wywabić z czołgu kapitana w hełmofonie, nie dowiedział się niczego, kapitan zbył go krótko i zamknął właz.
Krótko potem zahuczały wirniki, a zza grani, jak sępy, wychynęły trzy szturmowe Mi-24. W ślad za nimi wyleciał mały Mi-9, a za nim dwie „Pczołki”, śmigłowce Mi-8. Wszystkie siadły, wzbijając tumany pyłu, na lądowisku, dwieście metrów od „Muromca”. Z pokładów zeskoczyli żołnierze w plamiastych kombinezonach.
– Specnaz – odgadł bez trudu Barmalej.
– A z nimi Sawieliew – nie pomylił się Jakor. – Ten cholerny kulawiec. Ależ on znajomości musi mieć, że go jeszcze z tym szpotawym kulasem z armii w odstawkę nie pogonili. Drugą turę, przedstawcie sobie, w Afganie kusztyka. A teraz tu, do nas, czort go przyniósł. Ciekawe, po co? Domyśla się któryś?
Lewart domyślał się. Ale nie zdradził się z tym.
Major niczym nie wyróżniał się spomiędzy specnazowców, jak oni wszyscy odziany w zwany kombezem kombinezon maskujący i beret nazywany „bałachonem”. Jak zwykle w polu, nosił swój po kowbojsku dyndający u pasa stieczkin i nocną lornetkę BN-2.
– Odwiedziłem cię specjalnie – zaczął bez wstępów, gdy tylko przyprowadzono Lewarta przed jego oblicze. – Mam dla ciebie dwie wiadomości, dobrą i złą. Od której zacząć?
Lewart wzruszył lekko ramionami. Nie spieszył się z odpowiedzią, nazbyt dobrze znał kagebistów i ich żarty. Sawieliew przyglądał mu się bacznie.