– Zmiany to rzecz dobra – pokiwał głową Barmalej. – Zwłaszcza, jeśli na lepsze. Ale ja trochę się ich boję. W naszym kraju, na naszej Świętej Rusi, podczas zmian zwykle krew płynie rzeką, głowy lecą i panuje straszny burdel. Po którym następuje długotrwały okres smuty. Napijmy się.
– Przyszłość – Jakor wypił i ciężko odetchnął – to rzecz odległa. A na razie wojnę mamy dookoła. A na wojnie się ginie, Bóg jeden wie, czy przeżyjemy. I co zrobić, by przeżyć.
– Przeżyć – dodał zapatrzony przed siebie Łomonosow – i pozostać człowiekiem. Zachować człowieczeństwo.
– Nie da się – wyrzekł wolno Lewart. – Nie da się zachować człowieczeństwa na wojnie.
– Wojna plugawi. Każdy przelew krwi pociąga za sobą nieczystość i zbrukanie. Każdy, kto bierze udział w wojnie, zostaje wojną skażony i wykoślawiony. Wojna wyzwala w nim najgorsze instynkty. Zdziczenie i zezwierzęcenie stają się czymś nie tylko zwykłym i powszednim, ale wręcz banalnym. Łudzi się próżno jednak ten, kto wierzy, że aby ocalić swe człowieczeństwo, wystarczy nie zdziczeć, nie zwyrodnieć i nie być bydlęciem. Że Ład prawa międzynarodowego i Harmonia
Barmalej, Jakor i Łomonosow patrzyli na niego z zagadkowymi wyrazami twarzy. Jakby czekali, aż dokończy. Lewart pojął nagle, że faktycznie czekają. Ale nie na to, by dokończył, lecz by coś powiedział. Bo nie mówił, myślał tylko. Zrobił głęboki wdech, jak przed zanurkowaniem. Przed pogrążeniem się w odmęt ostatecznej konkluzji. Też uczynionej wyłącznie w myśli.
– I dlatego niechaj żyje nam wojna, panowie. Wojna, która nas odmienia i na zawsze odmieni. I ocali nas przed człowieczeństwem. Tym człowieczeństwem, które nie da nam nic poza zamkniętym kręgiem życia, poza gnuśną nudą i mdlącym banałem codzienności, poza bólem niespełnionych marzeń, poza rozpaczą świadomości własnej lichości i braku znaczenia. Wojna zbawi nas od człowieczeństwa, za które spotkać nas może jedynie wiarołomstwo żon, przeniewierstwo przyjaciół, wroga pogarda rządzących, obojętność bliźnich. Wojna uchroni nas przed człowieczeństwem i niesionym przezeń rakiem płuc, nerwicą, wrzodami żołądka, marskością wątroby, przerostem gruczołu krokowego, kamicą nerkową i zawałem, skutkiem których resztek człowieczeństwa pozbawią nas szpitalne łóżka, a resztkę godności odbiorą nam przytułki i hospicja. Wojna ocali nas przed zamkniętym kręgiem wódki i heroiny, które prędzej czy później odczłowieczą nas dokumentnie i nieodwracalnie. Tak, że w końcu nie pozostanie nic. Żadnej alternatywy. Żadnego wyjścia. Poza tym z hotelu Angleterre.
– Wypijmy za wojnę.
Długą ciszę przerwał Barmalej, Władlen Askoldowicz Samojłow, chrząknąwszy i podniósłszy kubek.
– Tak dawaj po pięćdziesiąt. Za wojnę.
– Za wojnę – dołączył się Jakor. – Za wojnę, mużyki. Póki jeszcześmy ludzie.
– Za nas – uniósł pusty kubek Łomonosow. – Za wojnę i za nas. Zanim utracimy człowieczeństwo. Na co, wygląda, jesteśmy skazani. Co nam pozostaje? Pawle?
– To, co wszystkim skazanym. Pokuta.
– I jeszcze po pięćdziesiąt – podsumował Barmalej.
Po sześciu dniach wiatr ustał, ale kejf trwał, bo nadal nic się nie działo, po duchach ślad zaginął, znikli, jakby wywiani z okolicy tym złym wiatrem właśnie. I, paradoksalnie, przedłużający się spokój jął niepokoić. Wśród wojska zaczęła krążyć szeptana wieść, że wojna się skończyła, ale tu, na odległe pustkowie, wieść o tym po prostu jeszcze nie dotarła i Bóg jeden wie, kiedy dotrze. Tu, na zastawie, wciąż mus naszej braci tkwić w okopach i kurz łykać na posterunkach, a tam, kto wie, może większość wojska już w domu, w cywilu? Bo jak inaczej wyjaśnić tę ciszę i spokój?
Nikt z kadry dowódczej, rzecz jasna, podobnej bzdurze wiary nie dał, a plotkarzom zdrowo się dostało. Zasiane ziarno wzeszło jednak, jak to zwykle bywa, nader bujnie. Kto wie, drapał się w ciemię Jakor, może jednak ogłoszono zawieszenie broni? Kto wie, zastanawiał się Łomonosow, może w Genewie George Shultz dogadał się wreszcie z Szewardnadze? Barmalej mrzonki wyśmiał i miał rację. Bo wojna wróciła nagle i to ze zdwojoną siłą. Szlak dżalalabadzki zaroił się konwojami, transport szedł za transportem, nad górami fale śmigłowców szturmowych młóciły niebo łopatami wirników. Od czasu do czasu drogą pomykały alarmowe broniegrupy, a z dala dobiegał huk dział czołgowych. Przelatywały pary myśliwców. A któregoś dnia całą zastawę poderwał ryk czterech Su-25, lecących w szyku bojowym na wysokości nie wyższej niż sześćset metrów. A krótko potem ziemia zadygotała od niedalekich eksplozji.