Głos, który usłyszał zza pleców, był dziwny. Symfoniczny i polifoniczny zarazem. Bo nie był to jeden, lecz wyraźnie dwa głosy. Jeden, Lewart gotów był przysiąc, był głosem Wałuna, jego charakterystycznym basem. A na głos Wałuna nakładał się i współbrzmiał z nim inny, delikatniejszy, sopran czy alt, lekko syczący, natrętnie brzękliwy, cichuteńki, acz doskonale słyszalny, niby dalekie bubiencziki pędzącej trojki.
Nie wychodź. Tam śmierć. A ja cię nie oddam. Już nie. Wybrałam cię i jesteś mój.
Poczuł, jak coś owija się wokół jego kostek. Stał jak sparaliżowany. Dłoń przesunęła się po naramienniku, złociste paznokcie dotknęły szyi, pieszczotliwie musnęły policzek.
Czuł, że znowu pogrąża się w trans. Nagle rozbrzmiało
Teraz idź, głos przebił się przez kakofonię. Już możesz. Śmierć odeszła.
Z zewnątrz, zza wylotu parowu, gruchnął strzał. A zaraz po tym rozhuczała się wściekła kanonada. Z Lewarta momentalnie opadły czar i odrętwienie. Przeładował AKS, ruszył do wylotu. Przedtem obejrzał się.
Żmija leżała na płaskim głazie. Zdawała się spać.
– Szczęście to ty masz, komandir – pokiwał głową Wańka Żygunow. – Duże szczęście. Albo nad wyraz sumiennego anioła stróża.
Walera i inni wyciągnęli trupa z rozpadliny. Chudy mudżahedin nosił wojskową amerykańską kurtkę wdzianą na pirantumbon, długą do kolan afgańską koszulę. Gdy trafiony kulami wpadał między skały, turban zjechał mu z głowy i teraz krył zakrwawioną twarz. Gęsto poprzetykana siwizną broda świadczyła jednak o tym, że to nie młodzik bynajmniej.
– Podkradł się i zasadził na wprost wylotu jaru – kontynuował wolno Żygunow. – Musiał widzieć, jak tam wchodzisz. Czekał, aż wyjdziesz.
– Czekał z tym – Walera zademonstrował podniesiony karabin. – Uch, nie uszedłbyś ty, prapor, z życiem.
Karabinem był angielski Lee Enfield Mark I, przez żołnierzy nazywany burem. Częsta u duszmanów, choć starożytna, bo wyprodukowana we wczesnych latach trzydziestych broń była niezawodna, zadziwiająco dalekonośna i absolutnie mordercza.
– W zasadzce stary dziadźka przysnął pewnie – wyjaśnił Żygunow. – Sobie na zgubę. Coś go musiało znienacka zbudzić, a on…
– Zerwał się z ukrycia – powiedział Łomonosow, patrząc na Lewarta dziwnym wzrokiem. – Nie widzieć dlaczego, przez co zbudzony i czym przerażony, zerwał się i na ślepo wypalił. Prosto w skałę. Wystrzałem się zdradził, a wtedy…
– A wtedy ja go zamoczyłem! – pochwalił się Walera. – Z mojej ręki padł, towarzyszu chorąży, od mojej kuli, z mojego wiernego kałaszka…
– Przestałbyś, jefrejtor – skrzywił się Żygunow.
– Ty Boga się bój, gdy tak łżesz. Cały nasz blokpost walił do tego ducha. A trafił i tak najpewniej Kozlewicz. Tak ty skromniejszy bądź i nie pchaj nam się tu z twoim wiernym kałaszkiem. A my zabierajmy się stąd lepiej. Stoimy jak tarcze na strzelnicy, a tam gdzie może drugi siedzi z takim samym burem…
– My zaś – powiedział Łomonosow, nadal nie spuszczając z Lewarta oka – możemy nie mieć takiego szczęścia, jak nasz dowódca. Żaden anioł stróż nie osłoni nas przed kulą, nie ustrzegą nas przed nią żadne tajemne moce. Na coś takiego mogą liczyć tylko uprzywilejowani.
– Wiedziałem – mruknął Żygunow. – Amulet, prawda? Nosisz szczęśliwy amulet, prapor? Z tych, co je Cyganki sprzedawały w Taszkiencie? Cholera, a ja nie kupiłem…
– Amulet – rzekł z lekkim przekąsem Łomonosow. – Szczęśliwy talizman. Apotropeion. Nosisz taki, prawda? Pawle Sławomirowiczu?
Nie odpowiedział.
Barmalej incydentem raczej niewiele się przejął, choć za oddalanie się z posterunku Lewarta ochrzanił, choć minę srogą przy tym przybrał, gniew udawał raczej. Poważnie natomiast i z troską ostrzegł przed minami. Przypomniał o smutnej doli zaginionego lejtnanta Bogdaszkina. Wyraził, można powiedzieć, ogólną, acz nie nachalną dezaprobatę.
Lewart wysłuchał z ogólną, acz nienachalnie udawaną uwagą. Wiedząc, że nic, nawet ostrzejsza reprymenda i jednoznaczny zakaz nie powstrzymałyby go przed chodzeniem do parowu. Zwyczajnie musiał chodzić do żmii. Koniecznie chciał dowiedzieć się czegoś więcej o dosiadającym karego konia prodromosie Herpandrze, synu Pyrrusa. Przemożnie pragnął poznać losy podporucznika Edwarda Drummonda i Miss Charlotte Effingham. Chciał zobaczyć, choćby jako zjawy, Wikę i Wałuna.
Pragnął choć raz jeszcze zobaczyć dłoń o złotych paznokciach.