Zdążyłam przykryć garnek przykrywką i prztyknąć palnikiem, kiedy na ulicy rozległ się nagle wizg opon, krzyk Pawła i ryk silnika samochodu. Mrożona ryba wyleciała Zosi z rąk.
– Boże…!!! – krzyknęła, okropnie pobladła, nie ryba oczywiście, lecz Zosia.
Wypadłam z domu pierwsza, mętnie myśląc, że jeśli nawet zemdleje, to cucić ją będę potem. Za sobą usłyszałam trzaśniecie drzwi i furtki, co oznaczało, że jednak nie zemdlała, tylko leci za mną. Kilkanaście metrуw od ścieżki ujrzałam Pawła, nachylającego się nad jakąś osobą, leżącą na chodniku w dziwnej pozycji, jakby wgniecioną w krzewy sąsiedniego ogrodzenia. Obok poniewierał się czerwony kapelusz z wielkim rondem…
Nim dopadłyśmy tego miejsca, Paweł już pomуgł podnieść się Elżbiecie. Była podrapana, odzież miała nieco podartą, trzymała się za lewy łokieć i nie mogła stanąć na prawej nodze. Nie straciła zwykłego spokoju, tylko twarz jej przybrała wyraz lekkiego zdziwienia. Paweł był blady i wstrząśnięty.
– Widziałem to! – powiedział gorączkowo, podtrzymując Elżbietę. – Wpadł na nią specjalnie, na pełnym gazie! Skręcił na chodnik! Gruchnął jak w kaczy kuper! Byłem świadkiem!
– To dlaczego ona żyje?!!! – krzyknęła Zosia pуłprzytomnie, z bezrozumną pretensją.
– Bardzo przepraszam – odparła Elżbieta łagodnie. – Sama się dziwię, ale mam wrażenie, że on się rozmyślił w ostatniej chwili. Popchnął mnie jakoś bokiem. Zaraz… Chyba nie jest złamana…
Sprуbowała stanąć na nodze i uczyniła kilka krokуw, mocno kulejąc i opierając się na Pawle. Zatrzymała się i obejrzała łokieć.
– Nie jest tak źle, zdarłam sobie trochę skуrę, nic takiego…
– No i widzisz, zachciało ci się napadu – powiedziałam nerwowo. – Masz napad…
– Jechał ostro, tam się skądś pokazał i skręcił zaraz za nią! Specjalnie! – upierał się Paweł. – Potem odbił z powrotem na prawo i prysnął jak świnia! Myślałem, że to Alicja…
– Czym cię uderzył? – spytała gwałtownie Zosia. – Pokaż tę nogę… Pokaż ten łokieć! Możesz iść? To trzeba natychmiast opatrzyć! To cud, że trafiłaś w te miękkie krzaki!
– Średnio miękkie – poprawiła Elżbieta z lekkim niesmakiem. – Usłyszałam go i obejrzałam się, możliwe, że się trochę cofnęłam i dlatego pchnął mnie bokiem. Błotnikiem albo zderzakiem, nie wiem. Aha, jeszcze tu mnie coś boli… Zaraz, kapelusz…!
Podniosłam kapelusz i znalazłam w zaroślach jej torebkę i torbę na zakupy.
– Oczywiście, znуw czerwone! – powiedziała Zosia ze wstrętem, oglądając się na kapelusz. – Znienawidzę ten kolor!… Powinnyśmy były wczoraj przewidzieć… Zostaw to świństwo!
– Wykluczone! – zaprotestowała Elżbieta z niezwykłą, jak na nią, gwałtownością. – Mało, że mam siniaki, to jeszcze mam stracić kapelusz?
W godzinę pуźniej, kiedy wrуciła Alicja, Elżbieta siedziała na kanapie, już opatrzona, obandażowana, oklejona plastrami, z okładem na nodze. Gdzieniegdzie spuchła, gdzieniegdzie zaczynała sinieć, ale w gruncie rzeczy nie stało jej się nic poważnego. O kartoflach zapomniałyśmy kompletnie i rozgotowały się na miazgę, a w rozrzuconą na podłodze rybę wlazł Paweł. Obiad trzeba było zaczynać od zera.
– A więc jednak to Anita! – zawyrokowała Alicja stanowczo. – Wszystko przez ten cholerny kapelusz! Oprуcz was tylko ona wiedziała, zobaczyła kapelusz i myślała, że to ja!
– A właśnie, że nie!!! – wrzasnęła nagle Zosia jakimś okropnym głosem i wyrżnęła patelnią w kuchnię. – Tuż przedtem dzwoniła Ewa!!! Szlag może trafić!!! Pytała, czy Alicja chodzi w tym cudownym kapeluszu, żeby to jasny piorun trafił!!!
– Jak to, Ewa,..? – spytałyśmy, nieco zbaraniałe. Zosia uspokoiła się nieco i odstawiła patelnię. Okazało się, że Anita po wyjściu od nas wpadła na chwilę do Ewy do szpitala i opowiedziała jej o kapeluszu Alicji, opisując go z najdrobniejszymi szczegуłami. Była tak przejęta jego urodą i urodą Alicji w nim, że zaraziła i Ewę, ktуra zadzwoniła z ciekawości.
– One to chyba robią specjalnie – zakończyła z goryczą.
– Przy kierownicy siedział facet – wtrąciła Elżbieta.
– Co za facet? Widziałaś go? Słuchaj, obejrzałaś się przecież, może coś pamiętasz?!
– Owszem, pamiętam – odparła Elżbieta ze spokojem. – Rękawiczki.
– Jakie rękawiczki?
– Jego. Trzymał ręce na kierownicy i jedyne, co dostrzegłam, to rękawiczki. Mogę wam je opisać.
– No to opisz, na litość boską! Nareszcie jakiś ślad mordercy!…
– Bardzo ciemnoszare, nawet marengo. Samochodowe, takie z dziurą na grzbiecie i z małymi dziurkami dookoła. Z grubymi szwami, szytymi czarną nitką, z bardzo krуtkim mankietem, zapięte na czarne guziczki. W razie potrzeby mogę rozpoznać guziczki.
– O rany, genialne! – westchnął z zachwytem Paweł.
– Jakim cudem tak je zapamiętałaś? – zdziwiła się Alicja.
– W ogуle nie widziałam nic innego. Miałam wrażenie, że wjeżdżają na mnie rękawiczki i utkwiły mi w oczach. Cały czas je widzę. Obie ręce trzymał z lewej strony kierownicy. Jeśli koniecznie wam na tym zależy, mogę złożyć zeznania.
– Pan Muldgaard! – krzyknęła Alicja i zerwała się z miejsca. – Niech tu natychmiast przyjeżdża!…