– Dobry wieczуr – powiedziała Elżbieta. – Czy one się biją? Boże, jaki piękny kapelusz!
Elżbiety nie widziałyśmy już prawie dwa tygodnie, sensacyjnych wiadomości miałyśmy mnуstwo, ale wszystko zeszło na drugi plan w obliczu wielkiego czerwonego ronda. Oszałamiający kapelusz przymierzyła z kolei Elżbieta i okazało się, że jest jej chyba jeszcze lepiej niż Alicji.
– Będziesz go nosić? – spytała jakoś niepewnie i z wahaniem.
– Wątpię – odparła Alicja, z upodobaniem przyglądając się jej w lustrze. – One się mnie czepiają, ale chyba im jednak nie ulegnę. Raczej powinnaś go nosić ty.
Elżbieta spojrzała na Alicję spod czerwonego ronda oczami pełnymi niezwykłego blasku. Ten kapelusz miał coś w sobie…
– Dałabyś mi go…? Albo nie, może chociaż pożycz…!
– Możesz go sobie wziąć na zawsze. Przynajmniej będę miała pewność, że mnie te megiery nie zmuszą do wygłupуw. Wyglądasz znakomicie!
Poczucie estetyki i sprawiedliwości nie pozwoliło nam zbyt gwałtownie zaprotestować. Rzeczywiście, kapelusz był jakby stworzony dla Elżbiety! Na noszenie go przez Alicję nadzieja była nikła, jej gust odzieżowy bowiem uległ zdecydowanej odmianie. Elżbieta chodziłaby w nim z pewnością i w ten sposуb arcydzieło nie zostałoby zmarnowane. Z pewnym wahaniem pogodziłyśmy się z tą decyzją.
Elżbieta, nie odrywając niemal oczu od lustra, powiadomiła nas, że Kazio wkrуtce wyjdzie ze szpitala, ona sama zaś została zwolniona przez pana Muldgaarda z domowego aresztu i wraca do Sztokholmu. Zostało jej kilka drobnostek, ktуre ktoś tam miał od niej odebrać, ale tego kogoś jeszcze nie ma i chciałaby te drobiazgi zostawić u Alicji, żeby уw ktoś mуgł odebrać od niej. Nie przyniosła ich na razie, bo nie wiedziała, czy Alicja się zgodzi.
– Duże to jest? – spytała nieufnie Alicja, nauczona smutnymi doświadczeniami. Niejednokrotnie już drobnostka okazywała się tobołem wielkości szafy.
– Ach, nie. Zmieści się w zwyczajnej torbie na zakupy. Może sobie postać byle gdzie, chociażby w piwnicy.
– No dobrze, to przynieś…
Elżbieta zapowiedziała w takim razie, że przyniesie torbę jutro wieczorem i poszła, zabierając ze sobą kapelusz i nie interesując się tematem zbrodni i śledztwa. Wrуciłyśmy do zdjęć z Florencji.
– Coraz bardziej mnie ciekawi, co ten Herbert wozi w samochodzie – powiedziałam. – I coraz bardziej mi się wydaje, że chyba te zdjęcia. Może jednak odbierz mu to?
– Odbiorę, oczywiście. Jestem z nim jutro umуwiona. Co ja tam jeszcze takiego mogłam zostawić?
– Co ty jeszcze takiego możesz wiedzieć…? Schowajcie już te kapelusze, do licha ciężkiego, bo myśli zebrać nie można! Alicja, rusz umysłem, czy nie spotkałaś Ewy albo Anity gdzieś w Europie w podejrzanych okolicznościach? Czy nie widziałaś, jak ktуraś z nich konspiracyjnie odkleja paczkę przyczepioną w restauracji pod stolikiem? Albo jak zakrada się w masce na twarzy do gabinetu jakiegoś dyplomaty…?
– Co za idiotyzmy mуwisz? – zdziwiła się Zosia, układając kapelusze na powrуt w pudle.
– Nie wiem, rany boskie, snuję przypuszczenia! Usiłuję znaleźć coś, przez co ona może być niebezpieczna dla mordercy!
– Czekaj no, czekaj – przerwała Alicja z ożywieniem. – Owszem, chyba coś widziałam…
Zmarszczyła brwi i zapatrzyła się w dal. Czekałyśmy w napięciu i bezruchu, żeby jej nie rozpraszać.
– No co widziałaś, do pioruna?! – zniecierpliwiłam się.
– No właśnie nie mogę sobie przypomnieć – odparła Alicja z żalem. – Mam wrażenie, że widziałam Anitę, tylko nie pamiętam, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach. Możliwe, że w Rzymie, a możliwe, że w Paryżu albo jeszcze gdzie indziej. Spotkałam ją przypadkowo i tylko raz, to wiem na pewno, tylko jak…? Jak mуwiłaś te brednie, coś mi się jakby skojarzyło…
– Powtуrz te kretyństwa jeszcze raz – zażądała Zosia.
Powtуrzyłam, dodając kilka następnych. Alicja wpatrywała się melancholijnie w słуj z nowymi kiszonymi ogуrkami. Potrząsnęła głową i wyjęła sobie jednego.
– Na nic. Nie przypomnę sobie. Zdaje się, że na jakiejś poczcie, i zdaje się, że ktуraś z nas wysyłała list. Ale nie jestem pewna. W każdym razie z pewnością nie była w masce. Nie wydaje mi się też, żeby się skradała na czworakach. A w ogуle to mogła być poczta na Kшbmagergade…
– Nie mam do ciebie zdrowia – stwierdziłam z goryczą i zaniechałam maglowania jej nadal. Uznałam, że chyba tylko cud mуgłby wyjaśnić tę kwestię.
Spokуj panował jeszcze aż do pуźnego popołudnia nazajutrz. Pуźnym popołudniem nazajutrz Paweł strzygł resztkę żywopłotu na ścieżce od strony ulicy. Morderca, ostrzygłszy pięknie cały narożnik, ścieżkę zaniedbał i żywopłot w tej części raził nieco przy pozostałej. Obie z Zosią zastanawiałyśmy się w kuchni, co zrobić na obiad, kiedy Paweł zapukał nagle w okno.
– Hej! – wrzasnął. – Alicja idzie!
– Tak wcześnie? – zdziwiła się Zosia. – Przecież miała wrуcić pуźniej, bo była umуwiona z Herbertem.
– Może znуw zapomniała? – zaniepokoiłam się. – I znуw nie odebrała od niego tej paczki? Chyba mnie przez nią w końcu szlag trafi…
– Obiad!… To już nie ma co się zastanawiać, robimy rybę. Wstaw kartofle!