Spoczywał tam także colt, palce ciasno objęły poręczną, żłobkowaną rękojeść. Chyba nieźle idą sprawy rewolucji, skoro szefostwo organów ścigania musi się spotykać w tajemnicy przed własnymi pracownikami. Wrogi obóz ogarnęły trwoga i niepewność, boją się tam własnego cienia, nikomu nie wierzą. I mają rację. Albo się domyślają, że TG istnieje?
A przecież to proste: nie może wygrać sprawa, której zwolennicy najbardziej dbają o prywatne korzyści. Dlatego zwycięstwo rewolucji jest pewne. Tylko ty tego nie doczekasz - przypomniał sobie Grin, żeby znowu pogrzebać swój lazur, który po wczorajszym tak usilnie się stara znowu wypłynąć na wierzch. Jesteś zapałką. Już i tak płoniesz dłużej niż zazwyczaj. Pamiętaj - własną decyzją wyłączyłeś ze swojej egzystencji radość życia.
Radca stanu Fandorin siedział na sąsiedniej ławeczce. Z nudów uderzał się rękawiczką w kolano, przyglądając się kawkom podskakującym na gałęziach starego dębu.
Zaraz ten przystojny, fircykowato odziany mężczyzna zginie. I nigdy nie będzie można się dowiedzieć, o czym myślał w ostatnich sekundach życia.
Grin zadrżał. Że też mu to przyszło do głowy! Kiedy celujesz do wroga, musisz zapomnieć o jego matce i dzieciach - przypomniał sobie to, co nieraz mówił do Sniegira. Jeśli ktoś włożył wrogi mundur, to znaczy, że przekształcił się z cywila w żołnierza.
Szynel Grina był gruby, z dobrego sukna. Nobel przyniósł go z domu, jego ojciec jest generałem w stanie spoczynku.
Igła przykleiła Grinowi siwe wąsy i bakenbardy. Świetne maskowanie.
Ścieżką szedł Sniegir, przebrany za gimnazjalistę. Miał sprawdzić zaułek. Przechodząc obok, lekko skinął i rozlokował się na ławeczce obok Fandorina. Zaczerpnął świeżego śniegu, włożył do ust. Denerwuje się.
Nobel i Szwarc czyścili aleję łopatami. Jemiela stał po tej stronie kraty, udawał stójkowego. Marat i Bóbr, w sukiennych kaftanach i walonkach, grali w gwoździa przy samym wejściu. Pożarski i Fandorin wybrali sobie na rozmowę świetną porę. Nie ma ani spacerowiczów, ani nawet przechodniów.
- Guzik tobie, a nie grosz! - krzyknął Marat, odskakując na bok.
- Figa z makiem!
I pogwizdując, ruszył aleją. Ręce niedbale wsunął do kieszeni.
To był sygnał. Wreszcie pojawił się Pożarski.
- Ty czego, czego! - krzyknął Bóbr (świetny, spokojny chłopak, były student), rzucając się za Maratem. - Bulisz dolę!
A za nimi ukazał się długo oczekiwany pan wicedyrektor.
W szynelu gwardii, białej czapie oficera carskiej świty, z szablą. Ładny mi konspirator!
Zatrzymał się przy wejściu na skwer, szeroko rozstawił nogi w lśniących butach i malowniczo chwyciwszy się za rapcie, krzyknął:
- Panowie nihiliści! Jesteście otoczeni ze wszystkich stron!
Proponuję się poddać!
I w tej samej chwili, jednym susem skoczył za ogrodzenie, zniknął
za zaśnieżonymi krzakami.
Grin obejrzał się na Fandorina, ale i radca stanu, rozbudzony z marzeń, wykazał się zadziwiającą prędkością. Capnął Sniegira za kołnierzyk, przyciągnął do siebie i razem z nim rzucił się w zaspę po prawej stronie ławeczki.
Ze wszystkich stron zatrzeszczało, zgruchotało, zagrzmiało, jakby ktoś z trzaskiem rwał ten biały świat.
Grin zobaczył, jak Marat rozrzucił ręce, zadrżał jakby od silnego ciosu w plecy, jak Bóbr strzela spod łokcia gdzieś w górę i w bok.
Wyrwał z kieszeni colta i rzucił się na pomoc Sniegirowi. Kula zrzuciła mu z głowy czapkę, drasnęła w ciemię. Zakołysał się, nie utrzymał na nogach i runął w zaspę, która piętrzyła się na lewo od ławki.
I wtedy zdarzyło się coś niewiarygodnego.
Zaspa okazała się znacznie głębsza, niż można było sądzić z jej wyglądu. Zatrzeszczało, na chwilę zrobiło się ciemno, a potem ciało uderzyło o coś twardego. Z góry natychmiast posypała się biała lawina i Grin zagrzebał się w niej, nie rozumiejąc, co się dzieje.
Kiedy jakoś się pozbierał i podniósł, zobaczył, że stoi w głębokiej dziurze, tonąc po pierś w śniegu. Widać było niebo, obłoki, gałęzie drzewa. Strzelanina stała się jeszcze głośniejsza, niemal nie dało się wyłowić pojedynczych wystrzałów, wzmocnionych przez echo.
Na wierzchu toczyła się walka, a on, stalowy człowiek, siedział w okopie!
Podskoczył, dotknął palcami skraju jamy, ale uchwycić się nie było za co. I wtedy odkrył, że padając, zgubił rewolwer, a szukanie go w tej śnieżnej kaszy z pewnością trwałoby zbyt długo, a możliwe, że byłoby zupełnie bezcelowe.
Nieważne, byle się wydostać!
Zaczął mocno ubijać śnieg - rękoma, nogami, nawet pośladkami.
Wtem jazgot salw ucichł.
Ta cisza sprawiła, że Grina, z jego nieugiętą silą woli, po raz pierwszy od wielu lat ogarnął strach. A sądził, że nigdy więcej nie zazna tego ściskającego serce, trzęsącego człowiekiem uczucia.
Czyżby już po wszystkim? Tak szybko?
Wszedł na udeptany śnieg, wysunął z wykopu głowę, ale od razu przysiadł. Do ogrodzenia szli gęstym łańcuchem ludzie w cywilu, trzymając w rękach dymiące jeszcze karabiny i rewolwery.
Nawet nie może się zastrzelić - nie ma czym. Siedź jak wilk, który wpadł do dołu, i czekaj, aż wyciągną cię za kołnierz.