Przykucnął, zaczął gorączkowo przeszukiwać śnieg. Żeby tylko znaleźć, żeby tylko znaleźć... Grin nie mógł sobie teraz wyobrazić większego szczęścia.
Nic. Rewolwer pewnie jest gdzieś tam, na samym dnie.
Obrócił się i niespodziewanie zobaczył ciemną dziurę, skręcającą gdzieś w bok. Nie myśląc, zstąpił w nią i zrozumiał, że to podziemny korytarz: wąski, dość wysoki, pachnący zmarzniętą ziemią.
Dziwić się nie miał czasu.
Pobiegł w ciemność, ocierając się ramionami o ścianki przejścia.
W miarę szybko, po pięćdziesięciu krokach, zauważył przed sobą przebijające się światło. Przyspieszył i znalazł się raptownie w rozrytym wykopie ogrodzonym deskami. Nad nim wznosiła się murowana ściana domu i szyld: „Mobius i synowie. Towary kolonialne”.
Wtedy Grin sobie przypomniał: w zaułku, który prowadził do skweru, widział jakiś rów, a na jego skraju - pospiesznie zbite z desek ogrodzenie. To tak!
Wydostał się z zagłębienia. W zaułku było pusto, ale ze skweru niósł się szum wielu głosów.
Przycisnął się do ściany domu, wyjrzał.
Ludzie ubrani po cywilnemu znosili ciała w aleję. Grin zobaczył, jak dwóch szpicli ciągnie za nogi jakiegoś policjanta, i nie od razu skojarzył, kto to, ponieważ poły zawiniętego płaszcza zakrywały zabitemu twarz. Zza pazuchy wypadła gruba książka w oprawie. Hrabia Monte Christo.
Jemiela wziął ją ze sobą na akcję - bał się, że może już nie wróci do mieszkania i nie dowie się, czy hrabia zemścił się na zdrajcach.
- Co tam, ee...? - rozległ się z tyłu wystraszony głos.
Z bramy wysunął się stróż w fartuchu, z blachą.
Popatrzył na obsypanego śniegiem mężczyznę z miną winowajcy wyjaśnił:
- Ja nic, siedzę, nie wystawiam nosa, tak jak polecono. Kogo tam łapiecie? Apaszy z Chitrowki? Czy terrorystów?
- Terrorystów - odpowiedział Grin i szybko poszedł zaułkiem.
Czasu zostało mu bardzo mało.
- Uciekamy - powiedział Igle, kiedy otworzyła mu drzwi. - Szybko.
Pobladła, ale o nic nie wypytywała - od razu zaczęła wzuwać buty.
Grin wziął dwa rewolwery, naboje, puszkę z masą wybuchową i kilka zapalników. Gotowe korpusy trzeba było zostawić. Dopiero kiedy zeszli na ulicę i bez problemów skręcili za róg, upewnił się, że kwatera nie jest śledzona. Widać policja była pewna, że GB sama wpadnie w pułapkę, i zdecydowała się powstrzymać od obserwacji, żeby przypadkiem nie wydać się przed czasem.
- Dokąd? - spytał Grin. - Do hotelu nie można. Będą szukać.
Zawahawszy się, Igła rzekła:
- Do mnie. Tylko... Dobrze, sam zobaczysz.
Fiakrowi poleciła jechać na Preczystienkę, do domu hrabiego Dobrzyńskiego.
Podczas gdy jechali, Grin półgłosem opowiedział jej, co się stało na skwerze Briusowskim. Twarz Igły była nieruchoma, ale po policzkach płynęły, jedna po drugiej, łzy. Sanie zatrzymały się przed staroświeckimi żeliwnymi wrotami, zwieńczonymi koroną. Za ogrodzeniem widać było podwórko i wielki, dwupiętrowy pałac, kiedyś z pewnością elegancki i wykwintny, teraz wyraźnie zaniedbany.
- Tam nikt nie mieszka, drzwi są zabite - jakby usprawiedliwiając się, wyjaśniła Igła. - Kiedy umarł ojciec, zwolniłam całą służbę. A sprzedać domu nie można. Ojciec zapisał go mojemu synowi. Jeśli będę miała. A jeśli nie będę miała, to po mojej śmierci dostanie się kapitule Orderu Świętego Włodzimierza...
Widać o narzeczonej Magika mówiono prawdę, to istotnie córka hrabiego - w roztargnieniu pomyślał Grin, a jego mózg powoli zaczynał
dochodzić do sedna najważniejszego problemu.
Igła przeprowadziła go obok zamkniętej bramy, wzdłuż kraty, do maleńkiej przybudówki z poddaszem, której ganek wychodził bezpośrednio na ulicę.
- Kiedyś tutaj mieszkał lekarz rodziny - powiedziała Igła. - A teraz ja. Sama.
Ale on już jej nie słyszał.
Nie rozglądając się, przeszedł za nią przez jakiś pokój. Nawet nie spojrzał na mijane pomieszczenie. Usadowił się w fotelu.
- Co teraz robić? - spytała Igła.
- Muszę to przemyśleć - odpowiedział spokojnym głosem Grin.
- Mogę posiedzieć obok? Nie będę przeszkadzała...
Ale przeszkadzała. Jej powłóczyste turkusowe spojrzenie zakłócało nurt jego myśli, do głowy napływały drugorzędne, zupełnie niepotrzebne wspomnienia. Całym wysiłkiem woli Grin skoncentrował się na jednym temacie, na najistotniejszym problemie.
Nazywał się TG. Oprócz Grina nikt nie mógł go rozgryźć. Czym zaś on dysponował? Tylko świetnie wytrenowaną pamięcią.
Do niej zatem należało sięgnąć.
W sumie TG przysłał osiem listów.
Pierwszy - o gubernatorze Jekaterynogrodu, Bogdanowie. Przyszedł
zaraz po nieudanej próbie zamachu na Chrapowa, dwudziestego trzeciego września minionego roku. Nie wiadomo skąd pojawił się na stole konspiracyjnego mieszkania na Fontance. Napisany na maszynie „Underwood”.
Drugi - o generale żandarmerii Sieliwanowie. Znalazł się w kieszeni palta Grina, niewiadomym sposobem, pierwszego grudnia zeszłego roku. Było to podczas „partyjnego wesela”. Maszyna do pisania - także marki „Underwood”.
Trzeci - o Pożarskim i nieznanym „ważnym agencie”, który okazał