Gdyby tam, pod śniegiem, była płyta pilśniowa, toby sprężynowała, ale nie, opoka okazała się twarda.
„Gimnazjalista” już nie próbował się oswobodzić, tylko od czasu do czasu podrygiwał jak rażony prądem, choć podrygiwać właściwie nie miał
powodu - Fandorin nacisnął niezbyt mocno, najwyżej na dziesięć minut świętego spokoju.
Kilka kul z okropnym sykiem wbiło się w śnieg - całkiem blisko.
Erast Pietrowicz walił w niepoddającą się płytę coraz wścieklej i już nawet próbował podskoczyć, o ile to było możliwe w pozycji leżącej, i to jeszcze z obciążeniem. Nie, jama nie chciała się otworzyć. Czy ta przeklęta płyta przez noc skamieniała?
Tymczasem strzały były coraz rzadsze i wkrótce całkiem ucichły.
W alei rozległy się głosy.
- Ten jest gotowy. Prawdziwe sito.
- Ten też. Ech, jak mu gębę rozwaliło, nie da się rozpoznać.
Wyłazić z zaspy nie było zbyt mądrym posunięciem - od razu wsadzą z dziesiątek kul - toteż Erast Pietrowicz, nie wstając, krzyknął:
- Panowie, to ja, Fandorin, nie strzelajcie!
I dopiero potem, ściągając z siebie spokojnie leżącego Sniegira, podniósł się, całkiem podobny do śnieżnego bałwana.
Skwer zapełnił się ludźmi w cywilu. Było ich chyba nie mniej niż pół setki, a za ogrodzeniem - jeszcze więcej.
- Wszystko idealnie, panie radco - powiedział jeden z dowódców lotnej brygady, o siwych wąsach, choć młody. - Nie ma kogo aresztować.
- Jeden jest żywy - odpowiedział Erast Pietrowicz, otrząsając się. - W-weźcie go i p-przenieście na ławkę.
Agenci wzięli „gimnazjalistę” na ręce, ale od razu położyli z powrotem.
- Jaki tam żywy - wymamrotał wąsal. - Ma z dziesięć dziurek.
I rzeczywiście: twarz chłopca, choć jeszcze niepozbawiona rumieńca, była martwa. Śnieg na szynelu w kilku miejscach poczerwieniał
od krwi, a na czole, trochę poniżej linii włosów, widniała dziura. Teraz stało się jasne, dlaczego tak dygotał.
Erast Pietrowicz z roztargnieniem zapatrzył się w pozbawione życia ciało, które osłoniło go od kul, i nie zauważył, jak z tyłu nadbiegł Pożarski.
- Żywy? Dzięki Bogu! - zakrzyczał, z tyłu obejmując wpół
Fandorina. - O mało oszalałem! Niech pan powie, na Boga, dlaczego pan skoczył w lewą zaspę! Przecież sto razy powtarzałem: w prawą trzeba skakać, w prawą! To po prostu cud, że pana nie zraniono!
- Przecież to ona, prawa! - wykrzyknął z oburzeniem radca stanu, od razu przypomniawszy sobie swoje bezcelowe podrygi. - I ja w nią s-skoczyłem!
Książę zatrzepotał powiekami, spojrzał na Fandorina, na ławeczkę, na zaspę, potem znowu na Fandorina i niepewnie zachichotał.
- No tak, rzeczywiście. Ja przecież nie siadałem na ławeczce, patrzyłem na nią stąd. Tu ja, tam zaspa, na prawo od ławki. A kiedy się siedzi, to ona, jasne, jest po lewej... Oj, nie mogę! Dwóch mędrców...
Dwóch strategów...
I policyjny wicedyrektor zgiął się wpół w paroksyzmie duszącego, niepowstrzymanego śmiechu, częściowo usprawiedliwionego spadkiem wielkiego napięcia nerwów.
Erast Pietrowicz uśmiechnął się, ponieważ wesołość Gleba Gieorgijewicza była zaraźliwa, ale spojrzawszy znów na chuderlawą figurkę w szynelu gimnazjalisty, spoważniał.
- Gdzie G-Grin? - spytał. - Siedział tam, przebrany za generała w stanie spoczynku.
- Takiego, panie radco, wśród nich nie ma. - Siwowąsy się nachmurzył, obracając się ku rozłożonym na alei ciałom. - Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, gimnazjalista jest szósty. Więcej nie ma nikogo. Hej, do diabła, gdzie siódmy?! Ich było siedmiu!
Książę przestał się śmiać. Pozbawionym nadziei wzrokiem powiódł
po parku, i zaciskając zęby, jęknął.
- Zbiegł! Przez wykop! No i nam zwycięstwo! A ja już w myśli relację układałem: strat nie ma, Grupa Bojowa całkowicie zlikwidowana...
Chwycił Fandorina za rękę i mocno uścisnął.
- Nieszczęście, Eraście Pietrowiczu, nieszczęście. Został nam w rękach ogon, a jaszczurka zbiegła. Ogon odrośnie jej nowy, dla niej to nie nowina.
- Co r-robimy? - spytał radca stanu. Jego strwożone niebieskie oczy patrzyły w tak samo strwożone czarne oczy księcia.
- Pan... nic - odpowiedział apatycznie Glob Gieorgijewicz. Z jego zmęczonej i zgaszonej twarzy zniknął wyraz triumfu. - Niech pan postawi świeczkę w cerkwi, ponieważ dzisiaj Bóg sprawił dla pana cud, i niech pan odpocznie. Teraz i ze mnie nie będzie wiele korzyści, a z pana tym bardziej. Cała nadzieja, że agenci gdzieś go wypatrzą. Do mieszkania, rzecz jasna nie wróci, nie jest durniem. Wszyscy znani nam czerwoni, różowi i nawet choć odrobinkę malinowi będą pod obserwacją. Hotele też.
Ja idę spać. Jeśli coś, to mnie obudzą, a ja dam panu znać. Tylko że szansa jest niewielka... - Machnął ręką. - Jutro rano znowu zaczniemy snuć intrygi. A na dziś koniec, je passe* [Pasuję (franc).].
Erast Pietrowicz nie pojechał do cerkwi, bo stawianie świeczek uważał za przesąd, a poza tym nie sądził, by już zasłużył sobie na odpoczynek. Obowiązek nakazywał mu odwiedzić generała-gubernatora, któremu na skutek rozmaitych okoliczności od czterech dni nie składał
raportu. Należało przedstawić szczegółowe sprawozdanie o stanie pościgu i dochodzenia.