- No, wreszcie! - wykrzyknął ze szczerym zadowoleniem. - Doktor zapewnił mnie, że jest pan cały, a pańska utrata przytomności została wywołana jedynie wstrząsem nerwowym. Obiecał, że wkrótce się pan ocknie, ale pan wcale nie chciał dojść do siebie, nie można było pana dobudzić.
Już myślałem, że pan na zawsze przekształcił się w śpiącą królewnę i zepsuje mi cały plan. Pozwolił pan sobie spać ponad dobę! Nie spodziewałem się, że ma pan tak wydelikacone nerwy.
Zatem rzeczywiście była noc, tyle że już następna. Po „locie jastrzębia” duch i cielesna powłoka Erasta Pietrowicza wymusiły dla siebie urlop na całą dobę.
- Mam pytania - bezdźwięcznym szeptem spróbował powiedzieć radca stanu. Przeczyścił gardło i powtórzył, jeszcze ochryple, ale już można było zrozumieć jego słowa. - Mam pytania. Zanim nam p-przerwano, powiedział pan, że trafił na ślad Grupy Bojowej. Jak to się panu udało? -
to raz. Co pan przedsięwziął, kiedy spałem? - to dwa. O jakim planie pan mówi? - to trzy. Jak panu udało się uratować? - to cztery.
- Uratowałem się w oryginalny sposób, którego nie zechciałem szczegółowo opisywać w raporcie dla najjaśniejszego pana. Z nader zrozumiałych powodów. Zresztą - Pożarski znacząco podniósł palec - w naszym statusie, pana i moim, doszło do sporych zmian. Po wczorajszym zamachu musimy powiadamiać o przebiegu dochodzenia już nie ministra, tylko bezpośrednio kancelarię jego cesarskiej wysokości. Ach, komu ja o tym mówię! Pan to człowiek daleki - na razie daleki - od petersburskiego imperium i nie jest w stanie rzeczowo ocenić sensu tego wydarzenia.
- Wierzę panu na słowo. Ale w jaki sposób pan uciekł? Był pan rozebrany i bezbronny, tak jak ja. Na prawo, dokąd pan pobiegł, znajduje się główne wejście, ale dobiec do niego by pan nie zdążył - terroryści podziurawiliby panu p-plecy.
- Naturalnie. Dlatego nie pobiegłem do głównego wejścia - Gleb Gieorgijewicz wzruszył ramionami. - Rozumie się, że dałem nura w damską część łaźni. Zdążyłem przeskoczyć przez szatnię i umywalnię, choć swoim bezwstydnym wyglądem wywołałem impulsywne wzburzenie. Ale przyzwoicie ubranym panom, którzy postępowali moim śladem, poszło jeszcze gorzej. Na nich spadł cały gniew piękniejszej połowy ludzkości. Przypuszczam, że moim prześladowcom przyszło pokosztować i wrzątku, i pazurków, i kuksańców. W każdym razie po zaułku za mną nikt już nie biegł, tylko spacerowicze okazywali mojej skromnej osobie nadmierne zainteresowanie.
Na szczęście do cyrkułu nie było daleko, inaczej zamieniłbym się w bałwana. Najtrudniej przyszło mi przekonać prystawa, że jestem wicedyrektorem Departamentu Policji. Ale jak panu udało się wyrwać na ulicę? Łamałem sobie nad tym głowę przez cały czas, spenetrowałem w łaźniach Pietrosowa wszystkie zakątki, ale i tak się nie domyśliłem.
Przecież schodami, którymi pan pobiegł, można trafić tylko na dach!
- Miałem po p-prostu szczęście - odpowiedział wymijająco Erast Pietrowicz i zadrżał, przypominając sobie krok w pustkę. Trzeba było przyznać, że chytry petersburzanin wyszedł z opresji prościej i bardziej pomysłowo.
Pożarski otworzył szafę i zaczął rzucać na łóżko ubrania.
- Proszę sobie wybrać z tego to, co będzie pasowało. A teraz niech mi pan wyjaśni swoje słowa. Wtedy, w szóstej kabinie, powiedział
pan, że oczekuje w najbliższym czasie rozwiązania sprawy. Czy to oznaczało, że przewidywał pan napad? I miał on panu wydać zdrajcę?
Fandorin odczekał chwilkę i przytaknął.
- I kto się nim okazał?
Książę badawczo patrzył na radcę stanu, który nagle strasznie pobladł.
- Pan nie odpowiedział jeszcze na wszystkie moje pytania -
wyrzekł w końcu.
- No, jeśli tak, to proszę. - Pożarski usiadł na krześle, założył
nogę na nogę. - Zacznijmy od początku. Oczywiście miał pan słuszność, mówiąc o podwójnym agencie, od razu to zrozumiałem. I podejrzanym dla mnie, tak jak i dla pana, był tylko jeden. Dokładniej mówiąc, jedna -
nasza tajemnicza Diana.
- Dlaczego w-więc...
Pożarski pokazał gestem, że przewidział pytanie i zaraz na nie odpowie.
- Żeby nie obawiał się pan rywalizacji z mojej strony. Kajam się, Eraście Pietrowiczu, jestem człowiekiem zupełnie nieprzestrzegającym konwenansów. Zresztą pan już to dawno sam zauważył. Czy pan myślał, że ja będę jak mopsik biegać od filera do filera, od fiakra do fiakra i zadawać im idiotyczne pytania? Nie, ja niepostrzeżenie poszedłem pańskim śladem i dotarłem do skromnej willi na Arbacie, gdzie kwateruje nasza Meduza Gorgonowna. Nie musi pan z takim niezadowoleniem marszczyć brwi!
Rzeczywiście postąpiłem niepięknie, ale pan także nie zachował się jak kolega. O Dianie pan opowiedział, a adresik kto ukrył? To się nazywa
„wspólna praca”?
Fandorin zdecydował, że obrażać się nie ma sensu. Po pierwsze, ten potomek Waregów nie ma ani krzty poczucia godności. A po drugie, sam jest sobie winien - gdzie jego dar obserwacji?