ona nie chce wstać. A minutkę później formalny najazd: prystaw, stójkowi, portier fałszywie krzyczy: „To porządny lokal!”, z korytarza, patrzę, już reporter biegnie, nawet z fotografem. Później było jeszcze ciekawiej. Mój gość wyskakuje z pościeli... Ludzie moi, w życiu czegoś takiego nie widziałem! Pełniutki asortyment wszystkich organów płciowych. Okazało się, że to znana w Moskwie osobistość, pan - albo pani - o przezwisku Koko. Cieszy się popularnością w kręgach smakoszy, którzy preferują nieprzeciętne przyjemności. Doskonale wymyślone, Eraście Pietrowiczu, brawo! Zupełnie się po panu nie spodziewałem. Przedstawić mnie w nieprzyzwoitym i śmiesznym świetle - najlepszy środek, żeby przywrócić sobie nadzór nad dochodzeniem. Najjaśniejszy pan nie toleruje nieobyczajności u sług tronu. Żegnaj, fligeladiutancki monogramie, i kariero - także żegnaj! -Gleb Gieorgijewicz udał zachwyt. - Pomysł
doskonały, jednak, drogi Eraście, przecież ze mnie stary wróbel. Jeśli trzeba, sam podobnymi kunststuckami wyśmienicie władam, o czym mógł się pan przekonać na przykładzie naszego Rachmeta-Gwidona. Życie, najmilszy Eraście Pietrowiczu, nauczyło mnie ostrożności. Kiedy opuszczam pokój hotelowy, zawsze zostawiam na drzwiach niewidoczny znak, a służbie surowo zakazuję wchodzić do środka podczas mojej nieobecności. Popatrzyłem na drzwi - włosek oderwano! Moi ludzie mieszkają w obu sąsiednich pokojach, przywiozłem ich ze sobą z Petersburga. Do numeru nie wszedłem więc sam, tylko w eskorcie. Kiedy wasz prystaw zobaczył poważnych jegomościów z rewolwerami w rękach, zawstydził się. Złapał to dziwaczne stworzenie za włosy i w milczeniu wytaszczył za drzwi, a przy okazji usunął gazeciarzy.
No nic, został portier, niejaki Tielpugow - ten był ze mną zupełnie szczery. Wyjaśnił, kto to „ta” Koko. I o tym, jak panowie policjanci rozkazali mu być w pogotowiu, także opowiedział. Widzi pan, na jaką przemyślność potrafi się pan zdobyć, a jeszcze moje metody potępia!
- O niczym takim nie wiedziałem! - wykrzyknął ze wzburzeniem Erast Pietrowicz. W tym samym momencie poczerwieniał. Przypomniał sobie, że Swierczyński wczoraj mruczał coś o Koko. A więc to miał na myśli Stanisław Filipowicz, kiedy planował wystawić przyjezdnego rewizora na powszechne pośmiewisko...
- Widzę, że pan nie wiedział. - Pożarski kiwnął głową. - Rozumie się, że to nie pański sposób postępowania. Chciałem się jedynie upewnić.
Tak naprawdę autorem tej awantury z Koko jest, rzecz jasna, wielce doświadczony pułkownik Swierczyński. Już rano doszedłem do tego wniosku, kiedy zaczął do mnie co godzinę wydzwaniać. Sprawdza, czy się nie domyśliłem. To on, nikt inny. Burlajew na takie sztuczki ma za mało fantazji.
W tej samej chwili za drzwiami rozległ się tupot i do gabinetu wpadł sam Burlajew. O wilku mowa....
- Nieszczęście, panowie! - wykrztusił z trudem. - Przed chwilą powiadomiono mnie, że dokonano napadu na karocę ekspedycji składnicy papierów skarbowych. Są zabici i ranni. Skradziono sześćset tysięcy!
Pozostawiono znak - GB.
Na nadzwyczajnym konsylium szarż Dyrekcji Żandarmerii i Oddziału Ochrany panował nastrój przygnębienia i beznadziei. Narada przeciągnęła się do późnej nocy.
Przewodniczył tej stypie wicedyrektor Departamentu Policji, książę Pożarski, nastroszony, blady i zły.
- Niezłe porządki macie tu w Moskwie - już nie pierwszy raz oskarżycielsko powtórzyła władza zwierzchnia ze stolicy. - Każdego bożego dnia ekspediujecie państwowe fundusze w odległe rejony cesarstwa, a nawet nie opracowaliście procedury przewozu takich ogromnych kwot! Gdzie to widziano, żeby eskorta rzucała się w pościg za zamachowcem, zostawiając pieniądze praktycznie bez dozoru. Dobrze, panowie, nie ma co gadać po próżnicy... - Pożarski machnął ręką. - Byliśmy na miejscu przestępstwa, wszystko widzieliśmy. Spróbujmy podsumować te niepocieszające wnioski.
Sześćset tysięcy rubli przeniosło się do kasy rewolucjonistów, którą dopiero co z niemałą mitręgą opustoszyłem. Aż strach pomyśleć, ile za te pieniądze nihiliści popełnią nowych przestępstw... Po naszej stronie trzech zabitych, dwóch rannych, a podczas strzelaniny w ślepej uliczce Somowskiej został ranny tylko jeden bandyta, a i ten lekko. Jak można było się nie domyślić, że ta strzelba potrzebna była tylko dla odwrócenia uwagi, a to, co najważniejsze, działo się przy karetce! - znowu rozgorączkował się książę. - I jeszcze to impertynenckie wyzwanie: pozostawiono wizytówkę GB! Jaki to cios w autorytet władzy! Źle ocenialiśmy skład liczebny i impertynencję Grupy Bojowej. To w żadnym wypadku nie czterech, tylko co najmniej dziesięciu ludzi. Zażądam posiłków z Petersburga i szczególnych pełnomocnictw. I jaka organizacja napadu! Mieli najdokładniejsze informacje o trasie karety i jej ochronie!
Działali błyskawicznie, na pewniaka, bezwzględnie. Nie pozostawili świadków. To a propos naszej dysputy o metodach. - Gleb Gieorgijewicz spojrzał na Fandorina, siedzącego w oddalonym rogu gabinetu Burlajewa. -