- ...jeżeli będzie pani przy telefonie - ledwie wydusił z siebie.
- Ale ja prosiłam! Mówiłam, że umiem wszystko, co niezbędne! -
nie poddawała się tamta.
A do drugiego ucha niski, piersiowy głos nucił:
- Grinczik, miły, no...
- Proszę wy... wypełnić, co polecono - wymamrotał z naganą Grin i odłożył słuchawkę.
Odwrócił się. Zobaczył coś różowawego, błyszczącego, gorącego. Na ten widok w jego mocnym, stalowym pancerzu zarysowało się pęknięcie.
Pęknięcie szybko się poszerzało, aż chlusnęło przez nie to, co od dawna było zapomniane i ukryte, a teraz paraliżowało mu wolę i rozum.
Instruktaż rozpoczął się o wpół do trzeciej.
W mieszkaniu adwokata, przebywającego w Warszawie na głośnym procesie huzara, który zastrzelił z miłości wietrzną aktorkę, zebrało się liczne towarzystwo: jedenastu mężczyzn i jedna kobieta. Mówił jeden, reszta słuchała - z taką uwagą, że występującemu pozazdrościłby sam profesor Kluczewski.
Słuchacze ustawili krzesła w półokrąg, by dobrze widzieć przypięty szpilkami do jednej ze ścian arkusz gęstego papieru, na którym instruktor rysował węglem kwadraty, kółka i strzałki.
Grin był już wprowadzony w plan akcji - Atut w drodze z hotelu wszystko mu opowiedział - dlatego patrzył nie tyle na diagram, ile na słuchaczy. Plan był błyskotliwy i prosty, ale czy doprowadzi do sukcesu, zależało całkowicie od wykonawców, z których większość nigdy nie brała udziału w eksach i nie słyszała świstu kul.
Oprzeć się można było tylko na Jemieli, Rachmecie i samym Atucie.
Sniegir będzie się starał, ale jest zielony i prochu nie wąchał. Jak się zaprezentuje sześciu chłopaków z moskiewskiego oddziału bojowego -
zupełnie nie wiadomo.
Gwoździa, robotnika z fabryki Gużonowskiego, i Marata, studenta medycyny, Grin widział w herbaciarni na Marosiejce. Tam wykazali się tylko tym, że z nadmiaru gorliwości i braku doświadczenia zbyt natarczywie wlepiali oczy w Rachmeta, całkowicie się dekonspirując.
Powstali czterej - Arsen, Bóbr, Szwarc i Nobel (ostatni dwaj, studenci chemii, przybrali pseudonimy dla uczczenia wynalazców prochu i dynamitu)
- wyglądali na niedorostków. A przyjdzie im się zmierzyć z doświadczonymi strażnikami. Żeby ci nie wystrzelali całego tego progimnazjum!
W rogu, ze skupieniem marszcząc czoło, siedziała Julia, która nie miała tu zupełnie nic do roboty. Patrząc na nią, Grin poczuł, że się czerwieni, a coś takiego nie zdarzyło mu się od dziesięciu lat. Wysiłkiem woli odegnał palące wspomnienie o dzisiejszym epizodzie, w głąb jaźni, do późniejszej analizy. Szacunek do samego siebie i moc ochronnego pancerza poniosły spory uszczerbek, ale z pewnością dadzą się odtworzyć. Trzeba tylko ruszyć konceptem. Nie teraz. Później.
Spojrzał szacująco na Atuta, bez poczucia winy. Jak by zachował
się teraz specjalista, gdyby się dowiedział? Jasne, że akcja zostałaby odwołana, ponieważ z punktu widzenia moralności przestępczego półświatka Atut doznał śmiertelnej obrazy. Oto w czym tkwi główne niebezpieczeństwo
- powiedział Grin sam do siebie, ale spojrzawszy jeszcze raz na Julię, nagle zwątpił: z takiej błahej przyczyny? Główne niebezpieczeństwo, rzecz jasna, czaiło się w niej. Z łatwością złamała stalową wolę i żelazną dyscyplinę. Była niczym samo życie, które - jak powszechnie wiadomo -
jest silniejsze od wszelkich praw i dogmatów. Trawa przebija asfalt, woda skały, kobieta zmiękcza najtwardsze serce. A szczególnie taka kobieta.
Dopuszczać Julię do sprawy było błędem. Radosne, różowiutkie przyjaciółki, obiecujące szczęśliwe zapomnienie, nie pasują do krzyżowców rewolucji. Tym po drodze z szarostalowymi amazonkami - takimi jak Igła.
To ona powinna siedzieć tutaj, a nie Julia, tylko odciągająca uwagę mężczyzn od sprawy swoim jaskrawym upierzeniem. Ale obrażona Igła przyprowadziła ludzi do mieszkania i odeszła, nie czekając na przyjście Grina. Znowu jest winny - źle rozmawiał z nią przez telefon.
- No, co tak zwiesiliście nosy na kwintę? - Atut uśmiechnął się, wycierając zapaćkane ręce o czarne spodnie z drogiej angielskiej wełny. -
Nie pękajcie, rewolucja. Napad to rzecz fartu, nie lubi skwaszonych.
Trzeba na wesoło, z humorem. A kto połknie ołowianą śliwkę, widać taki los mu pisany. Śmierć jest słodsza dla młodych niż dla pierników. Starym i chorym straszno, a naszym braciom wszystko jedno. To jak szklankę spirytusu w mroźny dzień wypić - popali, popali i przestanie. Wy, frajerzy, właściwie nie macie nic specjalnego do roboty, wszystko my z Grinem zacerujemy. A potem - zwrócił się już bezpośrednio do Grina -
wrzucamy chłam na sanki i gnamy do zajazdu „Indie”, gdzie będzie na nas czekała Julietta. Tam odchodzi handelek jak na bazarze; nikt się nie zdziwi na widok worków. Kiedy ja będę poganiał konika, wy na skarbowe worki i pieczęcie ponaciągacie zwykłe worki; w życiu nikt nie wykuma, że targamy nie listki bobkowe, tylko sześćset patoli. Kiedy znajdziemy się w numerze, zrobimy podział. Zgodnie z umową: dwa moje, cztery wasze. I adieu, do nierychłego zobaczenia. z takim łupem Atut długo się pobawi. -