Jeszcze nie nadszedł wieczór, ale na krańcach nieba światło już mętniało, stawało się mglistoszare. Za pół godziny mrok zgęstnieje, ale do tego czasu akcja już się zakończy, a dla zmylenia pościgu ciemności mogą się nawet przydać.
- Już piąta - ogłosił Atut, szczękając wieczkiem drogiego zegarka na grubym platynowym łańcuszku. - Wyjeżdżają z ekspedycji. Za pięć minutek ich zobaczymy.
Był sprężony, skoncentrowany, a w jego oczach skrzyły się wesołe iskierki. Los zakpił sobie z protojereja, podrzucając do postnego rodzinnego gniazda takiego wilczka. Grina zainteresował problem teoretyczny: co zrobić z takimi Atutami w przyszłym, wolnym, harmonijnym społeczeństwie? Przecież Natura i tak stale będzie „produkowała” takich w określonych proporcjach ilościowych. Wrodzone skłonności nie zawsze da się wykorzenić przez wychowanie.
Wymyślił: pozostaną niebezpieczne zawody, wymagające ludzi o charakterach awanturniczych. Tam znajdą swoje miejsce tacy jak Atut.
Badanie głębin mórz, niedostępnych szczytów górskich, testowanie machin latających. A potem, za pięćdziesiąt lat, wyprawy na inne planety. Dla wszystkich starczy pracy.
- Zjeżdżaj! - krzyknął Atut do stróża, który postękując, próbował
odtoczyć pień. - To nasze, zaraz podwoda wróci, zabierze. Ech, co za ludzie! Zwinęliby wszystko, co leży niepilnowane.
Stróż zrejterował przed groźnym człowiekiem za żelazną bramę i na ulicy zrobiło się całkiem pusto.
- Jeeeedzie forsa, jeeedzie ukochana - cichym, pieszczotliwym głosem zanucił Atut. - Przejdź no na tamtą stronę. I nie pchaj się naprzód, na mnie patrz.
Najpierw ukazała się podłużna, ciemna plama. Po chwili można było rozróżnić poszczególne figurki. Wszystko było tak, jak zapowiedział Atut.
Z przodu dwóch konnych strażników z przerzuconymi przez ramię karabinkami. Za nimi kareta ekspedycji papierów skarbowych: duża zamknięta kolasa na płozach, obok woźnicy na koźle siedzieli też wartownik i ekspedytor. Po obu stronach karety jechali następni konni strażnicy - dwóch z prawej i dwóch z lewej. Konwój zamykały sanie, których stąd zupełnie nie można było zobaczyć. W nich powinni się znajdować jeszcze czterej uzbrojeni w karabiny strażnicy.
Jemiela wyszedł zza rogu, przycisnął się do ściany. Patrzył na przejeżdżającą opodal procesję. W ręku trzymał owalny tobołek - bombę.
Gładząc palcem karbowaną rękojeść colta, Grin czekał, kiedy ci z przodu zauważą pień i się zatrzymają. Zegar nad apteką wskazywał dziewięć po piątej.
Konie obojętnie przekroczyły przeszkodę i szły dalej, jednak woźnica karety zacmokał, ściągnął wodze.
- Dokąd?! - wrzasnął wartownik, zrywając się. - Dokąd jedziecie, barany?! Pnia nie widzicie?! Złaźcie z koni, odsuńcie go na bok! I ty pomóż - popchnął woźnicę.
Kiedy Jemiela zobaczył, że konwój się zatrzymał, powoli, spacerowym krokiem ruszył do tyłu, do zamykających eskortę sań, jakby wiedziony ciekawością. Ledwie dwóch strażników i woźnica, zgięci wpół, podnieśli pień, Jemiela szybko podbiegł, rzucił pakiet i zawadiacko krzyknął:
- Eeeeech!
Miał krzyknąć, aby ochrona się zorientowała, kto właśnie rzucił
bombę. W tym zawierało się sedno planu. Zawiniątko jeszcze nie dosięgło ziemi, strażnicy jeszcze nie zrozumieli, co to za dziwaczny przedmiot leci w ich kierunku, a Jemiela już zawrócił, już biegiem rzucił się do narożnika.
Wybuch nie był zbyt silny, ponieważ ładunek miał tylko połowę zwykłej mocy. W tej chwili potrzebna była nie zabójcza siła, tylko demonstracja. Zbyt silny wybuch mógłby ogłuszyć albo nawet kontuzjować konwojentów, gdy tymczasem musieli być w pełni przytomni.
- Zamachowiec! - rozdarł się podoficer, oglądając się do tyłu. -
O, ten, za róg zwiał!
Na razie wszystko szło według planu. Czterej siedzący dotąd w saniach (ani jednego wybuch nie zranił) wyskoczyli z nich i pognali za Jemielą. Pozostali czterej, którzy siedzieli w siodłach, zawrócili konie i z gwizdami, z pohukiwaniem pocwałowali w tym samym kierunku. Przy powozie zostało tylko dwóch uzbrojonych - zastygli z pniem w rękach - no i jeszcze wartownik. Woźnica i ekspedytor się nie liczyli. Sekundę później, gdy prześladowcy Jemieli skręcili w ślepą uliczkę, dobiegł
stamtąd klekot palby rewolwerowej. Teraz strażnicy zapomną o karecie.
Ogłuchną ze strachu i od wystrzałów, przylgną do ziemi i zaczną kulami dziurawić niebo.
Przyszła kolej na Atuta i Grina.
Obaj prawie jednocześnie, każdy ze swojej strony ulicy, zstąpili z chodnika na jezdnię. Atut dwukrotnie strzelił jednemu ze strażników w plecy, Grin uderzył drugiego rękojeścią rewolweru w potylicę - przy jego sile to wystarczało. Pień runął z tępym stukiem i potoczył się po zadeptanym śniegu, a woźnica kucnął, nie wiedzieć czemu zatkał rękoma uszy i cichutko zawył.
Grin machnął lufą w stronę wartownika i ekspedytora, którzy zamarli na koźle.
- Złaźcie! Szybciej!
Urzędnik wcisnął głowę w ramiona i niezgrabnie zeskoczył, ale podoficer ciągle nie mógł się zdecydować: poddać się, czy wypełniać służbowy obowiązek. Jedną rękę podniósł w geście kapitulacji, drugą zaś na oślep macał przy kaburze.