Ruszyli kwadrans po czwartej, trochę wcześniej, niż należało. Na podwórzu Grin obejrzał się. Rachmet stał przy oknie. Machnął do nich ręką. Wyszli przez bramę w zaułek.
- Niech to diabli! - rzekł Grin. - Zapomniałem wyciora. Bez niego nie można. A jak nabój się zaklinuje?
Sniegir, cały purpurowy z nerwów, sam się zgłosił.
- Pozwól, ja pójdę. Gdzie go masz? Na stoliczku, tak? - I już chciał pobiec, ale Jemiela chwycił go za kołnierz.
- Stój, wariacie! Nie możesz zawrócić. Pierwszy raz idziesz na akcję - to zły znak.
- Posiedźcie w saniach, zaraz wrócę - rzucił Grin.
Nie wszedł na podwórze od razu, ostrożnie wyjrzał z bramy. W
oknie nikogo nie było. Szybko przeciął podwórze, wbiegł po schodach na półpiętro. Specjalnie posmarowany zamek nawet nie skrzypnął.
Do mieszkania wślizgnął się bezszelestnie, buty zostawił na schodach. Skradając się, minął jadalnię. Z gabinetu, gdzie znajdował się aparat telefoniczny, dochodził głos Rachmeta:
- Tak, tak, dwanaście - siedemdziesiąt cztery. Jak najszybciej, panienko, pilna sprawa... Ochrana? Czy to Oddział Ochrany? Chciałbym z...
Grin chrząknął.
Rachmet upuścił słuchawkę i błyskawicznie się odwrócił. W
pierwszej chwili jego twarz stała się dziwna - pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Grin domyślił się: jeszcze nie wie, czy usłyszałem te fatalne słowa, jeszcze nie wie, jaką rolę ma odegrać - towarzysza czy zdrajcy.
Oto pewnikiem prawdziwa twarz Rachmeta. Pusta. Jakby tablicę szkolną wytrzeć suchą ścierką, pozostawiając tylko mączyste rozmazy.
Ale już po chwili twarz nabrała wyrazu. Rachmet domyślił się, że został rozszyfrowany. Kącik ust opadł mu w szyderczym uśmieszku, oczy zwęziły się pogardliwie.
- Co, Grinczik, nie zaufałeś współtowarzyszowi? No, no, nie spodziewałem się tego po tobie, wzorze szlachetności. Co tak stoisz jak ołowiany żołnierzyk?
Grin stał nieruchomo, niemal na baczność. Nie poruszył się nawet wtedy, kiedy chabrowy człowieczek ze szczerbatym uśmiechem wyciągnął z kieszeni „buldoga”.
- Dlaczego jesteś sam? - wyseplenił Rachmet. - Bez Jemieli, bez Sniegirka? A może przyszedłeś mnie zawstydzić? Tylko, widzisz, Grin, ja nie znam wstydu. Sam wiesz. Szkoda, ale muszę przenieść cię do wieczności. Za żywego dostałbym więcej. Co się tak gapisz? Nienawidzę cię, bydlaku!
Do wyjaśnienia pozostało tylko jedno: czy Rachmet już od dawna współpracuje z Ochraną, czy też zwerbowali go dopiero wczoraj.
Grin spytał wprost:
- Od dawna?
- A myśl sobie, że od początku! Już dawno rzygać mi się chce na was, smętnomordych. A zwłaszcza na ciebie, żeliwny bałwanie! Spotkałem wczoraj człowieka znacznie bardziej interesującego niż ty.
- Co oznacza „TG”? - na wszelki wypadek dorzucił Grin.
- Co? - zdziwił się Rachmet. - Co, co?
Więcej pytań nie było i Grin nie tracił już czasu. Rzucił nóż, który ściskał w prawej dłoni, i padł na podłogę, żeby uniknąć kuli.
Ale wystrzału nie było.
„Buldog” upadł na dywan, a Rachmet chwycił dłońmi za trzonek, sterczący mu z lewej strony piersi. Opuścił głowę, ze zdziwieniem przyglądając się cudacznemu przedmiotowi, po czym wyciągnął go z rany.
Krew zalała cały przód koszuli. Zdrajca omiótł pokój niewidzącym wzrokiem i runął twarzą w dół.
- Jedziemy - oznajmił Grin, z rozbiegu wskakując do sań i chowając pod siedzenie kuferek z najbardziej niezbędnymi rzeczami: zapalnikami, fałszywymi dokumentami, zapasową bronią. - Potoczył się pod krzesło. Ledwie znalazłem. Do zaułku Chłudowskiego jedziemy razem. Tam wysiadacie, a ja pojadę dalej, na spotkanie z Atutem. I jeszcze jedno.
Tutaj nie wracać. Po eksie udajecie się do dróżnika. Arsen także.
Atut już przechadzał się wzdłuż trotuaru. W bobrowej czapce, krótkim palcie, kraciastych spodniach i szykownych białych filcowych butach wyglądał niczym średnio zamożny komiwojażer. Grin, zgodnie z planem, ubrał się jak oficjalista.
- Gdzie cię diabli nosili?! - wrzasnął na niego Atut, wchodząc w rolę. - Przywiąż konia i chodź tu.
Kiedy Grin podszedł, bandyta mrugnął i rzekł półgłosem:
- Ale z nas parka! Lubiłem patroszyć takie gąski dawno temu, u zarania wczesnej młodości. Zobaczyłbyś Julitkę - zupełnie byś jej nie poznał. Przebrałem ją za drobno-mieszczankę, żeby się w „Indiach” na nią nie gapili. Ile przy tym było wrzasku, kłótni! Za żadną cenę nie chciała się oszpecić.
Grin odwrócił się, żeby nie tracić czasu na puste rozmowy.
Ocenił zajętą pozycję i uznał ją za idealną. „Specjalista” znał
swój fach.
Wąska ulica Niemiecka, którą przyjedzie kareta, ciągnęła się prostą linią od samego mostu Kukujskiego. Konwój będzie widoczny z daleka, wystarczy czasu, aby mu się przyjrzeć i przygotować.
Tuż przed skrzyżowaniem, w poprzek jezdni, leżał wielki, długi pień, odpowiednio gruby - jeździec przejedzie nad nim bez problemu, ale sanie się zatrzymają. Pięćdziesiąt kroków dalej, po prawej stronie, widać było szczelinę między domami: ślepą uliczkę Somowską. Tam, za kamiennym murem wokół cerkwi, już powinni siedzieć strzelcy. Zza rogu wysunęła się głowa. Jemiela. Wypatruje.
Plan Atuta był dobry - prosty i logiczny; nie przewidywano żadnych komplikacji.