„spadł mi pan niczym manna z nieba. Z powodu śmierci generała Chrapowa minister na mnie i na dyrektora ze złości nóżkami tupie. Ale on jest w jeszcze gorszej sytuacji - sam monarcha grozi, że przegoni go ze stanowiska, jeśli natychmiast nie znajdzie przestępców. A kto ich będzie szukał - minister? Nie, sługa boży Pożarski. Nie wiedziałem nawet, od którego końca zaczynać. I tu pan sam wpada nam w ręce. Wycałować pana powinienem”. Nieźle mi dosolił, nie? A dalej jeszcze gorzej. „Ja”, powiada, „dla gazetek już artykuł przygotowałem. Bliski koniec GB, taki będzie miał tytuł. I poniżej, drobniejszym już drukiem: Triumf naszej ofiarnej policji. Ujęto jednego z najniebezpieczniejszych terrorystów, niejakiego N.S., który złożył obszerne i szczere zeznania. Wynika z nich, że jest członkiem osławionej Grupy Bojowej, która dopiero co nikczemnie zabiła generała-adiutanta Chrapowa”. Tutaj, Grin, muszę się przyznać, że popełniłem błąd. Kiedy strzelałem do Łarionowa, powiedziałem: „Masz, zdrajco, od Grupy Bojowej”. Nie miałem pojęcia, że Fandorin za drzwiami podsłuchuje... Dobra. Siedzę, słucham Pożarskiego. Rozumiem, że próbuje mnie zastraszyć. Szubienicy się nie boisz, no to wystraszysz się hańby.
Poczekaj - pomyślałem - lisie żandarmski. Jesteś cwany, ale i ja jestem kuty na cztery nogi. Przygryzłem wargę, brwiami poruszałem, niby z nerwów. On kontent, naciska dalej. „Wie pan”, mówi, „panie Sielezniow, my pana z okazji takiego święta nawet nie będziemy wieszać. Diabli niech wezmą tego, no... Łarionowa. Kawał drania z niego był, między nami mówiąc. A za von Bocka, rzecz jasna, na katorgę pana ześlemy, od tego się pan nie wykręcisz. Tam, na zesłaniu, świetnie panu będzie, kiedy od pana, zdrajcy, wszyscy towarzysze się odsuną. Sam sobie pan sznur skręci”.
Wtedy ja zacząłem histeryzować, potem pokrzyczałem na nich troszkę, pianę na usta wypuściłem - potrafię zrobić to na zawołanie. I zwiesiłem głowę, jakbym się poddał. Pożarski odczekał chwilkę i rzucił mi wabik. No, jest i inne wyjście. Pan nam wyda wspólników z GB, a my panu damy - paszport na dowolnie wybrane nazwisko. I cały świat będzie u pańskich stóp -
Europa, Ameryka czy choćby nawet Madagaskar. Pocertowałem się i połknąłem przynętę. Napisałem oświadczenie, że wyrażam zgodę na współpracę. Mówię o tym teraz, żeby nie zwlekać. A w cholerę z nim! Gorzej, że musiałem opowiedzieć o składzie grupy. Pseudo, wygląd zewnętrzny... Czekajże, Grin, nie wytrzeszczaj tak oczu! Musiałem to zrobić, aby mi uwierzyli.
Zresztą nie wiedziałem, może i mieli na nas co nieco. Gdybym skłamał, a oni by sprawdzili i zobaczyli, że łżę, byłbym spalony. A tak Pożarski wsadził nos w jakieś papiery i pokiwał rad głową. Wyszedłem z ochrany jako użyteczny obywatel, sługa monarchii, współpracownik o pseudonimie
„Gwidon”. Wypłacili mi sto pięćdziesiąt rubli, to pierwsza pensja. A zadanie niewielkie: odnaleźć ciebie i przekazać wiadomość Pożarskiemu i Fandorinowi. Co prawda, posłali za mną kilka ogonów, ale oderwałem się od nich na Chitrowce. Tam łatwo zgubić szpicla, sam wiesz. Oto i cala moja odyseja. Sam decyduj, co ze mną dalej robić. Chcesz - zakop do ziemi, opierał się nie będę. Niech ci dwaj, co siedzą w rogu, wyprowadzą mnie na podwórko i wykończą. A zechcesz - Rachmet zrobi pięknie „adiu Fruziu”, tak jak żył. Przypaszę do brzucha bombę, pójdę w zaułek Gniezdnikowski i wysadzę ochranę w cholerę, do spółki ze wszystkimi Pożarskimi, Fandorinami i Burlajewami. Chcesz? Możesz też inaczej to rozwiązać. A kto wie, czy to nie dobrze, że zostałem Gwidonem? Z tego przecież też da się wyciągnąć pewne korzyści... Decyduj, masz tęgą głowę. Mnie wszystko jedno
- choćbym miał pójść do piachu, trawkę wąchać...
Jedno było jasne: konfidenci tak się nie zachowują. Wzrok Rachmeta był jasny, odważny, nawet wyzywający. I kolor pozostał
poprzedni, chabrowy, błękitna barwa nie zgęstniała zdradziecko. Zresztą czy mogliby złamać Rachmeta w ciągu jednego dnia? Z czystego uporu nie poddałby się tak szybko. Ryzyko, oczywiście, pozostawało w każdym wypadku. Lepiej jednak uwierzyć zdrajcy niż odepchnąć towarzysza.
Bardziej niebezpiecznie, ale w ostatecznym rachunku wyjdzie na korzyść. Z
tymi partyjniakami, którzy mieli przeciwne poglądy, Grin od dawna się spierał. Wstał i po raz pierwszy od długiego czasu przemówił:
- Idziemy. Mamy mnóstwo roboty.
Rozdział piąty,
Przebudzenie Esfiry Litwinowej w domu na Małej Nikickiej było rzeczywiście koszmarne. Posłyszała cichy szmer. Najpierw ujrzała w półmroku tylko sypialnię, do której przez zasłony przesączało się nieśmiałe poranne światło. Obok siebie zobaczyła niesłychanie pięknego bruneta, z cierpiętniczo uniesionymi we śnie brwiami, i w pierwszej chwili uśmiechnęła się. Ale wtedy kątem oka dostrzegła jakiś ruch, odwróciła głowę i... zapiszczała przerażona. Do łóżka, stąpając na palcach, podkradała się paskudna, niewiarygodna istota, z okrągłą jak blin twarzą, złośliwymi wąskimi oczkami, odziana w biały całun.