czas się podenerwować i odczuć dotkliwość swego położenia. Lokal okazał
się biedny, ale czysty - niska sala o łukowym sklepieniu, stoły przykryte zwykłymi lnianymi obrusami; na bufecie stały samowary i leżały wymalowane tace z górami pierników, jabłek i obwarzanków. Młodzi ludzie - większość w studenckich tużurkach - pili herbatę, palili tytoń, czytali gazety. Ci, którzy przyszli w towarzystwie, sprzeczali się, chichotali, ktoś tam nawet próbował chóralnych śpiewów. Grin nie zauważył żadnych butelek na stołach.
Rachmet zasiadł przy małym stoliczku obok okna, zagłębił się w
„Nowym Słowie”. Na Grina spojrzał mimochodem i dalej przerzucał stronice.
Ani na sali, ani na ulicy nie można było dostrzec niczego podejrzanego.
Drugie wyjście - oto ono, na lewo od bufetu. W rogu, przy wielkim, piętrowym czajniku, siedzą dwaj milczący chłopcy. Według opisu - Gwóźdź i Marat z oddziału bojowego. Pierwszy - dryblas, kościsty, z prostymi włosami do ramion. Drugi - barczysty, z zadartym nosem, w okularach. Grin powoli podszedł do okna, usadowił się naprzeciw Rachmeta. Nie zaczynał
rozmowy. Niech sam mówi.
- Witaj, - rzekł cicho Rachmet, odkładając gazetę, i podniósł na Grina jasne, chabrowe oczy. - Dziękuję, że przyszedłeś...
Dziwacznie wymawiał słowa, jakby sepleniąc: „Fitaj, Dsziekuje”.
Brakuje mu przednich zębów, zauważył Grin. Podkrążone oczy, na szyi zadrapania, ale wzrok jak uprzednio - arogancki i bez cienia skruchy.
Mimo to przyznał:
- Rzecz jasna, to moja wina. Nie posłuchałem ciebie. I dostało mi się za to tak, że więcej nie można... Już myślałem, że nikt nie przyjdzie. Zatem, Grin, wysłuchaj mnie, a potem zdecyduj. Dobrze?
To wszystko było niepotrzebne. Grin czekał.
- A więc tak... - Rachmet uśmiechnął się stropiony, poprawił
grzywkę, wyraźnie przerzedzoną od wczorajszego dnia, i zaczął opowiadać.
- Chciałem tylko... pomyślałem sobie, że wyjdę na godzinkę, dobiję łajdaka i powrócę cichcem. Położę się do łóżka, będę niby to chrapał. Ty mnie obudzisz - udam, że się ocknąłem, ziewnę, jakbym nie mógł wstać. A nazajutrz, kiedy odkryją, że Łarionowa zabito, przyznam się. Ale heca by była...! No i tyle z tego wyszło, niech to szlag! Zresztą pokrótce...
Wpadłem na Powarskiej w zasadzkę. Łarionowa zdążyłem jednak wykończyć.
Wsadziłem bydlakowi ołowianą pestkę w pęcherz. Żeby nie zdechł od razu, zdążył o swoich łajdactwach pomyśleć. W sąsiednim pokoju u tego sukinsyna siedzieli żandarmi. Sam pan Fandorin, twój brat bliźniak. Zdążyłem uciec na ulicę, ale tam już wszystko otoczono.
Napadły na mnie te psy, skrępowały, fryzurkę popsuły. I powiozły mnie do ochrany, na Wielki Gniezdnikowski. Najpierw przesłuchiwał mnie naczelnik, podpułkownik Burlajew. Potem przyjechał Fandorin. Próbowali ze mną i po dobremu, i po złemu. Burlajew osobiście mi zęby przerzedził.
Ładny widoczek, no nie? Dobra, przeżyję. Będę żył - złote sobie wstawię.
Albo żelazne. Będę żelazny, tak jak ty. Dalej... Pomęczyli się ze mną i odesłali na nocleg do celi. Mają tam w ochranie takie specjalne. Nawet nie najgorsze. Materac, zasłonki. Tylko ręce, dranie, za plecami mi skuli, tak że nie pośpisz sobie, człowieku. Rano nie ruszali mnie wcale.
Śniadanie mi nadzorca łyżeczką podawał jak niemowlęciu. A zamiast obiadu powlekli z powrotem na górę. Własnym oczom nie wierzę, patrzę - stary znajomek, pułkownik Pożarski. Ten sam, co przestrzelił mi kepi na Aptekarskiej. Żeby mnie odwiedzić, natychmiast przyjechał osobiście prosto z Petersburga. Myślałem, że nie pozna, przecież na Aptekarskiej ciemno było. Ale kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się od ucha do ucha.
„Ba”, powiada, pan Sielezniow we własnej osobie, nieustraszony bohater terroru!”. Według rysopisu wyszukał moje stare dossier, no, to o von Bocku. Teraz, pomyślałem sobie, zacznie mnie szubienicą straszyć, jak Burlajew. Ale nie, okazał się sprytniejszy. „Nikołaju Józefowiczu”, mówi,