Nikt tylko nie wiedział, dlaczego latawica zaczęła pomagać rewolucji. Ale Grin nie dostrzegał w tym niczego niebywałego. Julia jest taką samą ofiarą podłego systemu społecznego jak wyrobnica albo pozbawiona praw szwaczka. Walczy z niesprawiedliwością dostępnymi jej środkami, przynosząc partii więcej pożytku niż gaduły z KC. Dostarcza najcenniejszych informacji, może błyskawicznie znaleźć kwaterę dla grupy, od czasu do czasu wspiera ich finansowo, a w dodatku, mając szerokie kontakty we wszystkich warstwach społecznych, ułatwia dotarcie do rozmaitych ludzi. To właśnie ona przyprowadziła Atuta. Osobistość intrygującą, w swoim rodzaju nie mniej barwną niż sama Julia.
Syn protojereja, proboszcza jednego z najważniejszych petersburskich soborów, Tichon Bogojawleński, potoczył się bardzo daleko od ojcowskiej jabłoni. Wygnany z seminarium za bezbożne bluźnierstwa, z gimnazjum za awanturę, ze szkoły realnej za kradzież, stał się autorytetem wśród bandytów. Działał zuchwale, szybko, z fantazją i jeszcze ani razu nie wpadł w łapy policji.
Kiedy w grudniu potrzebne były partii większe pieniądze, Julia ciut pokraśniała i rzekła:
- Griniątko, wiem, będzie pan na mnie zły, ale niedawno poznałam pewnego młodego człowieka. Jest miły w obejściu i, moim zdaniem, może wam się przydać.
Grin już wiedział, że w leksykonie Julii słowo „ poznałam” ma dość szczególny sens. Co się tyczy „miłego”, nie miał żadnych iluzji -
tak nazywała wszystkich swoich przelotnych kochanków. Ale wiedział także, że Julia nie rzuca słów na wiatr.
Atut w ciągu dwóch dni wybrał obiekt, opracował plan, rozdzielili role i eks poszedł jak z płatka. Strony rozstały się, całkiem z siebie zadowolone: partia napełniła kasę, a „specjalista” otrzymał swoją dolę -
ćwiartkę sumy ekspropriacyjnej.
W południe Grin wysłał dwa telegramy.
Zamówienie przyjęto. Będzie wykonane w najkrótszym terminie. G.
Ten zaadresował na pocztę w Petersburgu, na poste restante.
Drugi - na adres Julii: W Moskwie jest praca dla Popowicza. Umowa taka sama jak w grudniu. Odcinek wybierze sam. Czekam jutro pociąg o dziewiątej. G.
Igła znowu nie traciła czasu na grzeczności. Widocznie, tak jak Grin, uznawała konwenanse za zbędne.
- Rachmet się odnalazł. W „skrzynce pocztowej” leżała kartka. Oto ona.
Grin rozwinął liścik, obrzucił go wzrokiem.
Szukam swoich. Będę od szóstej do dziewiątej w herbaciarni
„Suzdal” na Marosiejce. Rachmet.
Dogodne miejsce - skomentowała Igła. - Tam się zbierają studenci.
Obcego od razu można zauważyć, dlatego wywiadowcy tam się nie pchają. Na pewno celowo wybrał właśnie ten lokal, abyśmy mogli sprawdzić, że go nie śledzą.
- A przy „pocztowej skrzynce”? Nie było obserwacji?
Gniewnie poruszyła rzadkimi brwiami.
- Zbyt wysoko się cenicie. To, że jesteście z GB, nie daje wam prawa wszystkich pozostałych uważać za durniów. Oczywiście, że sprawdzałam. Nigdy nie podchodzę do „skrzynki”, zanim się upewnię, że jest czysto. Pójdziecie do Rachmeta?
Grin milczał, ponieważ jeszcze się nie zdecydował.
- Mieszkanie?
- Jest. I nawet z telefonem. Adwokata Zimina. On sam prowadzi teraz sprawę w Warszawie, ale jego syn, Arsen, jest w naszym oddziale bojowym. Pewny.
- Dobrze. Ilu ludzi?
Igła nie kryła rozdrażnienia:
- Niech pan posłucha: dlaczego tak dziwacznie pan rozmawia?
Pańskie słowa padają jak kamienie. Aby wywrzeć silniejsze wrażenie, czy co? Co to oznacza: „Ilu ludzi”? Jakich ludzi? Gdzie?
Wiedział, że rozmawia nie tak, jak trzeba, ale inaczej mu nie wychodziło. W głowie myśli wydawały się jasne i zgrabne, ich sens był
jednoznaczny. Ale kiedy pojawiały się na zewnątrz, przekształcały się w lakoniczne frazy, jakby wszystkie zbędne ozdóbki opadały z nich jak obierzyny i pozostawało tylko to, co zasadnicze.
- W oddziale - wyjaśnił cierpliwie.
- Takich, za których mogę poręczyć - sześciu. Po pierwsze, Arsen
- to student uniwersytetu. Po drugie, Gwóźdź, odlewnik z...
Grin jej przerwał.
- To potem. Opowiecie i pokażecie. Drugie wyjście jest? Dokąd?
Zmarszczyła czoło, zrozumiała.
- Pan o „Suzdalu”? Tak, jest. Przechodnimi podwórkami można uciec w stronę Chitrowki.
- Sam się z nim spotkam. Decyzję podejmę na miejscu. I żeby na sali byli nasi. Dwóch, lepiej trzech. Takich silniejszych. Jeśli odejdę z Rachmetem na Marosiejkę, to wszystko w porządku. Jeśli odejdę sam, i to wyjściem zapasowym, niech potraktują to jak sygnał. Wtedy - zabić.
Potrafią? Jest zręczny. Jeśli nie - sam to zrobię.
- Nie, nie. Poradzą sobie - zapewniła szybko Igła. - Już im się zdarzało. Raz szpicla, potem jeszcze prowokatora. Wyjaśnię im. Mogę?
- Obowiązkowo. Powinni wiedzieć. Tym bardziej że na eks pójdziemy razem.
- A więc eks będzie? - Rozjaśniła się. - Naprawdę? Z pana jednak nadzwyczajny człowiek. Ja... ja jestem dumna, że panu pomagam. Proszę się nie niepokoić, wszystko przygotuję, jak trzeba.
Grin nie oczekiwał takich słów i dlatego zrobiło mu się przyjemnie. Poszukał w myślach odpowiedzi, która i jej mogłaby sprawić radość.
- Nie niepokoję się. Wcale.
Do herbaciarni Grin wszedł za pięć dziewiąta, żeby Rachmet miał