Erast Pietrowicz szedł bez pośpiechu między smutnymi wiązami, próbując pojąć, dlaczego każdej sprawie związanej z polityką zawsze towarzyszy posmak stęchlizny i brudu? Wydawałoby się, śledztwo jak śledztwo, nawet ważniejsze od innych. I cel zaszczytny - obrona bezpieczeństwa społecznego i interesów państwa. Skąd bierze się to poczucie uwalania ściekami?
Nie można się nie ubrudzić, usuwając błoto - te frazę Fandorinowi zdarzało się słyszeć dostatecznie często, szczególnie z ust pracowników organów ścigania. Ale już dawno uznał, że tak sądzą tylko ci, którzy nie mają predyspozycji do tego delikatnego rzemiosła. Ci, którzy się lenią, szukają prostych metod rozwiązywania skomplikowanych problemów. Ci, którzy nie stali się prawdziwymi profesjonalistami. Dobry stróż ma zawsze śnieżnobiały fartuch, ponieważ nie zbiera nieczystości rękoma, na czworakach, tylko umie się prawidłowo posługiwać miotłą, łopatą i wiadrem. Prowadząc sprawy okrutnych zabójców, pozbawionych sumienia oszustów, bestialskich krwiopijców, Erast Pietrowicz nigdy nie odczuwał
takiego obrzydzenia jak dzisiaj.
Dlaczego? O co chodzi?
Odpowiedzi nie znajdywał.
Skręcił w Małą Nikicką, gdzie latarni było jeszcze mniej niż na bulwarze. Tutaj rozpoczynał się twardy trotuar i laseczka, przebijając cienką warstwę śniegu, rześko zastukała stalowym okuciem po kamieniach.
Przy furtce, słabo widocznej w koronce ażurowej bramy, radca stanu znieruchomiał. Nie dlatego, że coś zobaczył - wyczuł lekkie poruszenie u swego boku. Gwałtownie się odwrócił, na wszelki wypadek złapał lewą ręką za drzewce laski (wewnątrz ukryta była wąska, trzydziestocalowa szpada), jednak od razu rozluźnił mięśnie.
W cieniu płotu rzeczywiście majaczył jakiś cień, ale wyraźnie należał do przedstawicielki płci słabszej.
- Któż to? - spytał Erast Pietrowicz, wpatrując się w mrok.
Figurka przybliżyła się. Najpierw dostrzegł futrzany kołnierzyk futerka i półokrąg sobolego kapturka, potem, odbijając światło dalekiej latarni, na owalnej twarzy magnetycznie zamigotały ogromne oczy.
- Pani Litwinowa? - zdziwił się Fandorin. - Co pani tutaj robi? O
tej porze!
Poznana u Łarionowa panienka podeszła całkiem blisko. Ręce trzymała w pysznej mufce, a oczy jej błyszczały naprawdę nieziemskim blaskiem.
- Niegodziwiec! - W głosie egzaltowanej panny zadźwięczała nienawiść. - Stoję tutaj już dwie godziny! Cala skostniałam!
- Dlaczego niegodziwiec? - zmieszał się Erast Pietrowicz. - Nie miałem pojęcia, że pani na mnie czeka...
- Nie dlatego! Niech pan nie udaje bałwana! Doskonale pan wszystko rozumie! Nikczemnik! Rozgryzłam pana! Pan celowo chciał
zamieszać mi w głowie! Udawał anioła! O, widzę pana na wskroś! Pan rzeczywiście jest tysiąc razy gorszy od tych durnych policjantów i Burlajewów! Pana należy bez litości zlikwidować!
Mówiąc to zapalczywa panienka wyjęła dłoń z mufki. W ciemności błysnął mały rewolwer, ten sam, który Fandorin nieopatrznie zwrócił
właścicielce.
Erast Pietrowicz zauważył, że ręka w puchowej rękawiczce drży z podniecenia, a lufa kiwa się z lewa na prawo. Szybko zrobił krok naprzód, wziął mademoiselle Litwinową za malutki nadgarstek i skierował lufę w bok.
- Ma pani dzisiaj chętkę kogoś postrzelić, jakiegoś sługę prawa?
- spytał półgłosem Fandorin, zbliżywszy twarz do oblicza panienki.
- Nienawidzę! Oprycznik! - wyszeptała i uderzyła go wolną piąstką w pierś.
Trzeba było rzucić laskę, złapać panienkę także za drugą rękę.
- Pies policyjny!
Erast Pietrowicz przyjrzał się jej baczniej i zwrócił uwagę na dwie okoliczności. Po pierwsze, mademoiselle Litwinowa w obramowaniu przyprószonego śniegiem futra, w przyćmionym świetle gazowym, w blasku gwiazd i księżyca była tak oślepiająco piękna, że aż zakręciło mu się w głowie. A po drugie, w jej oczach lśniło coś więcej niż tylko sama nienawiść.
Westchnął, pochylił się, wziął ją w ramiona i mocno pocałował w usta - ciepłe, wbrew wszelkim prawom fizyki.
- Żandarm! - nieprzyjaźnie rzekła nihilistka, odsuwając się.
Jednak w tej samej chwili objęła go rękoma za szyję i przyciągnęła do siebie. W potylicę Fandorina wbiła się twarda rękojeść rewolweru.
- Jak mnie pani znalazła? - spytał, łapiąc ustami powietrze.
- I w dodatku dureń - ogłosiła triumfalnie Esfira. - Przecież sam pan powiedział, że w każdej księdze adresowej...
Znowu przyciągnęła go do siebie, i to tak gwałtownie, że szarpnięty rewolwerek wystrzelił na wiwat w niebo, ogłuszając prawe ucho Erasta Pietrowicza i strasząc na śmierć siedzące na topoli kawki.
Rozdział czwarty,
Zrobili, co należało.
Na Rachmeta poczekali dokładnie godzinę, potem cichcem opuścili mieszkanie i przeprowadzili się do rezerwowego lokalu konspiracyjnego.
Budyneczek był ohydny: domek dróżnika nieopodal Dworca Windawskiego. To, że było brudno, ciasno i zimno - zbytnio im nie przeszkadzało, ale był tam tylko jeden pokoik, pluskwy i - oczywiście -
żadnego telefonu. Jedyna zaleta: doskonała widoczność na cztery świata strony.