Inżynier wykrzywił się w gorzkim uśmiechu. - Uczciwiej pewnie byłoby powiedzieć, że zmusiłem siebie do tej wiary. Mama rzeczywiście by nie przeżyła... No i ukończyłem uniwersytet, a pan Zubcow znalazł mi dobre stanowisko. Ale potem okazało się, że nie jestem żadnym wybawicielem, tylko najzwyklejszym współpracownikiem. Jak to się mówi: nie można być trochę w ciąży. Nawet pensję otrzymuję, pięćdziesiąt pięć rubelków. Plus pięćdziesiąt na wydatki, do rozliczenia. - Szyderczo wyszczerzył zęby. -
W ogóle życie stało się piękniejsze. Tylko w nocy spać nie mogę. - Skulił
się jak od chłodu. - Zapomnę się na chwilę, mam dreszcze i słyszę stuk.
Myślę: teraz i po mnie przyszli. Albo ci, albo tamci. I tak dygoczę całymi nocami. Stuk-stuk. Stuk-stuk.
W tej samej chwili rozległo się kołatanie do drzwi. Łarionow zadrżał i roześmiał się nerwowo.
- Ktoś zamarudził. Całą zabawę przegapił. Niech pan, panie Fandorin, wyjdzie na chwilę za te drzwi. Lepiej, żeby tu pana nie widzieli. Tłumacz się potem, człowieku. Szybko spławię.
Erast Pietrowicz przeszedł do sąsiedniego pokoju. Starał się nie podsłuchiwać, ale głos przybysza był donośny i wyraźny.
- ...nie przekazali, że my tu u pana się zatrzymamy? Dziwne.
- Nikt mi niczego nie przekazywał! - odpowiedział hałaśliwie Łarionow i głośniej, niż było trzeba, spytał: - A pan istotnie z Grupy Bojowej? Tutaj nie możecie mieszkać! Wszędzie was szukają! Przed chwilą była tu policja!
Zapominając o dobrym wychowaniu, Fandorin cicho podszedł do drzwi, odsłonił dziurkę od klucza.
Przed inżynierem stał młody człowiek w bekieszy i angielskim kepi, spod daszka zwisał długi jasnowłosy kosmyk. Późny gość trzymał ręce w kieszeniach, w jego zmrużonych oczach pobłyskiwały żartobliwe iskierki.
- Jest pan tu sam? - spytał.
- Jest jeszcze kucharka, śpi w służbówce. Ale wy naprawdę nie możecie tutaj...
- Znaczy się, była policja, poniuchała i odjechała? - zaśmiał się blondyn. - A to cuda się zdarzają.
Raz na Briańskim, Dworcu Briańskim,
koty dwa złapały wróbla,
pobawiły się tym kąskiem,
lecz nie zjadły ni ciut-ciut.
Wesoły młodzian przesunął się tak, że stał teraz plecami do radcy stanu, Łarionow zaś zmuszony był się obrócić do drzwi twarzą. Intrygujący gość wykonał jakiś oszczędny ruch ręką, niewidoczną dla Fandorina, i inżynier nagle cofnął się z jękiem.
- Co, Iszkarioto, strach cię obleciał? - ciągle takim samym, błaznującym tonem zapytał gość.
Czując coś niedobrego, Erast Pietrowicz wyrwał skobel, ale w tej samej chwili zagrzmiał wystrzał. Łarionow zawył, zgiął się wpół, strzelający zaś obejrzał się w stronę, skąd dochodził hałas, i wyciągnął
przed siebie zwartą bryłę kruczoczarnego „buldoga”. Fandorin zanurkował
pod strzelającą lufę i rzucił się ku nogom młodego mężczyzny, ten jednak gracko odskoczył w bok, uderzył plecami o futrynę drzwi i wyturlał się do przedpokoju.
Radca stanu pochylił się nad rannym i zobaczył, że jest z nim już kiepsko: twarz inżyniera szybko zalewała trupia siność.
- Nie czuję nóg - rzekł szeptem Łarionow, patrząc spłoszonym wzrokiem w oczy Erasta Pietrowicza. - I nie boli, tylko spać się chce...
- Muszę go dogonić - szybko powiedział Fandorin. - Pobiegnę i po drodze wezwę lekarza.
Wypadł na ulicę, popatrzył w prawo - nikogo, w lewo - jest!
Niewyraźny cień pędził w stronę Kudrińskiej.
Podczas pościgu nawiedziły radcę dwie myśli. Pierwsza, że lekarz na nic się nie przyda. Sądząc z objawów, Łarionowowi przestrzelono kręgosłup. Już wkrótce niewczesny inżynier odeśpi swoje nieprzespane noce. Druga myśl była bardziej związana z bieżącą chwilą. Dogonić zabójcę nie będzie wielką sztuką, ale co z nim, uzbrojonym, zrobić, jeśli samemu nie ma się broni? Pan radca stanu nie spodziewał się dzisiejszego dnia żadnych ryzykownych przygód i jego wierny gerstal-bayard na siedem naboi, najnowszy model, pozostał w domu, choć bardzo by się teraz przydał.
Erast Pietrowicz biegł szybko i odległość od cienia gwałtownie się zmniejszała. Ale cieszyć się nie było z czego. Na rogu Borisoglebskiego zabójca obejrzał się, skierował w prześladowcę język płomieni, rozległ się trzask - policzek Fandorina owiał gorący podmuch.
Nagle, jakby ze ściany najbliższej kamienicy, wyskoczyły jeszcze dwa cienie i zlały się z pierwszym w jeden ruchomy kłębek.
- Och, ty gnido, ja ci powierzgam! - krzyknął czyjś rozzłoszczony głos.
Kiedy Erast Pietrowicz podbiegł bliżej, starcie już się zakończyło. Krnąbrny młodzieniec leżał twarzą do ziemi, rzęził i przeklinał. Na nim siedział mocno zbudowany mężczyzna i postękując wykręcał mu do tyłu ręce. Drugi mężczyzna trzymał leżącego za włosy.
Przyjrzawszy się, radca stanu rozpoznał w nieoczekiwanych pomocnikach dwóch wcześniej widzianych agentów.
- Widzicie, Eraście Pietrowiczu, i ochrana czasem się przydaje -
rozległ się z ciemności dobroduszny głos.
Okazało się, że w pobliskiej bramie stoi nie kto inny, tylko sam Jewstratij Pawłowicz Mylnikow we własnej osobie.
- Skąd pan tutaj? - spytał radca stanu i sam sobie odpowiedział:
- Zostaliście, żeby mnie śledzić.