O ósmej wieczorem wszystko było gotowe do operacji. Czynszowy dom na Powarskiej obstawiono już o wpół do siódmej. W pierwszym, najbliższym pierścieniu obławy było pięciu agentów: jeden, w białym fartuchu, zgarniał śnieg przy samych drzwiach parterowego domu pod dwudziestym ósmym; trzej, najszczuplejsi i niewysocy, udając podrostków, lepili śnieżną twierdzę na podwórzu; a jeszcze dwóch naprawiało gazową latarnię na rogu zaułku Borisoglebskiego. Drugi pierścień, z jedenastu szpicli, zamknął się w promieniu stu kroków od domu: trzech „dorożkarzy”,
„stójkowy”, „kataryniarz”, dwóch „pijanych”, czterech „dozorców”.
Pięć po ósmej Powarską przejechali na saniach Burlajew i Fandorin. Na koźle, na wpół ku nim obrócony, siedział naczelnik tajniaków Mylnikow, pokazywał, co i jak.
- Świetnie, Jewstratiju Pawłowiczu. - Podpułkownik zaaprobował
przygotowania i spojrzał z triumfem na milczącego radcę stanu. - No co, panie Fandorin, umieją pracować moi ludzie?
Radca nie odpowiedział.
Sanie skręciły w Skariatiński, ujechały niezbyt daleko i zatrzymały się.
- Ilu ich tam jest, gołąbeczków? - spytał Burlajew.
- W sumie, nie licząc Łarionowa i jego kucharki, osiem obiektów -
zaczął wyjaśniać Mylnikow, zażywny mężczyzna, na oko czterdziestopięcioletni, z rudawą bródką i przyciętymi na okrągło długimi włosami. - O szóstej, kiedy przystąpiliśmy do okrążenia, pozwoliłem sobie, Piotrze Iwanowiczu, posłać tam swojego człowieka, jakoby z listem poleconym. Kucharka szepnęła mu, że obcych jest troje. A później dotarło jeszcze pięcioro. Znamy tożsamość wszystkich, spis już zrobiono. Sześciu mężczyzn, dwie kobiety. Kucharce mój człowiek polecił siedzieć u siebie w służbówce i nie wyściubiać nosa. Z sąsiedniego dachu popatrzyłem w okno -
nihiliści bawią się, piją wino, już zaczęli śpiewać. Rewolucyjny tłusty czwartek.
Mylnikow zaśmiał się sam do siebie, by nikt przypadkiem nie miał
wątpliwości, że jego ostatnie słowa to żart.
- Sądzę, Piotrze Iwanowiczu, że już pora brać. Bo jak się nachłepczą, to animuszu nabiorą i mogą jeszcze po pijaku stawiać opór.
Albo jakiś ranny ptaszek zechce wcześniej wyjść i trzeba będzie nasze siły rozdzielić. Przecież musielibyśmy zdjąć go po cichu, jak najdalej, bez hałasu, bo inaczej pozostałych wypłoszymy.
- A może, Jewstratiju Pawłowiczu, za mało pan ludzi ściągnął?
Mimo wszystko jest ich ośmioro - zawahał się podpułkownik. - Mówiłem panu, że nieźle byłoby jeszcze z cyrkułu rewirowych wziąć, trzeci pierścień zamknąć na podwórkach i skrzyżowaniach.
- Nie trzeba, Piotrze Iwanowiczu - wymruczał niefrasobliwie Mylnikow. - Moi to jak charty irlandzkie, a tam, proszę wybaczyć, drobnica, młodziaki - panieneczki i studenciki.
Burlajew potarł nos rękawiczką (pod wieczór zaczął brać mróz).
- To nic, jeśli młodziaki o Chrapowie już wiedzą, znaczy, że ktoś z nich ma dojście do grubszej ryby. Z Bogiem, Jewstratiju Pawłowiczu, zaczynajcie.
Sanie znowu przejechały po Powarskiej, tylko tym razem fałszywy woźnica wywiesił na koźle latarnię. Na ten sygnał drugi pierścień się zacieśnił. Punktualnie o ósmej trzydzieści Mylnikow gwizdnął na palcach i w tej samej sekundzie siedmiu agentów wyłamało drzwi i wpadło do domu. Za nimi od razu weszło szefostwo - Burlajew, Mylnikow i Fandorin. Pozostali, rozciągnięci w łańcuch, zajęli pozycje pod oknami.
Z przedpokoju, stojąc za pułkownikiem, Erast Pietrowicz dojrzał
przestronną bawialnię, siedzących za stołem młodych ludzi, panienkę przy pianinie.
- Nie wstawać, bo łby odstrzelę! - strasznym, zupełnie odmienionym głosem ryknął Mylnikow i rękojeścią rewolweru uderzył w czoło podrywającego się z krzesła studenta. Ten od razu zbladł, przysiadł, z rozbitej brwi popłynął purpurowy strumyczek. Pozostali uczestnicy wieczorku jak urzeczeni zapatrzyli się w krew, nikt nie wymówił ani słowa. Agenci szybko okrążyli stół, celując w zebranych z odbezpieczonej broni.
- Dwa, cztery, sześć, osiem - szybko policzył głowy Mylnikow.
- Jeriemiejew, Zykow, na pokoje, żywo! Jeszcze jeden powinien być! - krzyknął już do pleców filerów. - Nie zapomnijcie o wychodku!
- Ale, ale, co to wszystko znaczy?! - wykrzyknął drżącym głosem okularnik z hiszpanką, siedzący na honorowym miejscu przy stole, najwidoczniej gospodarz. - Mam imieniny! Jestem inżynierem cementowni Triochgornej, moje nazwisko Łarionow! Co to za samowola?!
Uderzył pięścią w stół i spróbował się podnieść, ale stojący z tyłu agent żelaznym chwytem złapał go za gardło i Łarionow zaczął tylko chrypieć.
Mylnikow rzekł twardo:
- Ja ci pokażę imieniny! Kto się jeszcze ruszy - kula w brzuch, bez gadania”. Mam rozkaz: przy próbie oporu strzelać bez uprzedzenia.
Siedzieć!!! - wrzasnął na pobladłego z bólu i przerażenia inżyniera, który natychmiast plasnął na krzesło.
Jeriemiejew i Zykow wyprowadzili z korytarza zgiętego wpół
osobnika z wykręconymi za plecy rękoma i pchnęli na wolne krzesło.
Burlajew odkaszlnął, wysunął się naprzód. Najwidoczniej nadeszła jego kolej.