I bez ceremonii, na prawach starego współpracownika, a możliwe, że w najbliższej przyszłości bezpośredniego przełożonego, wkroczył do gabinetu.
- Co tam w wyższych sferach? - Swierczyński wyszedł mu na spotkanie. - Jak tam Władimir Andriejewicz? Jak mamy działać, co przedsięwziąć? Miejsca sobie nie mogę znaleźć. - I zniżył głos do przejmującego szeptu. - Jak pan myślisz, zdejmą go?
- A to do pewnego stopnia b-będzie zależało od nas, pana i mnie.
Fandorin zagłębił się w fotelu, pułkownik rozlokował się naprzeciw i rozmowa od razu zeszła na tematy służbowe.
- Stanisławie Filipowiczu, będę z panem szczery. Wśród nas - albo tutaj, w żandarmerii, albo w ochranie - jest z-zdrajca.
- Zdrajca? - Pułkownik tak potrząsnął głową, że aż naruszył swój idealny przedziałek, dzielący gładko przylizaną koafiurę na dwie symetryczne połowy. - U nas?!
- Tak, zdrajca albo g-gaduła, co w danym wypadku oznacza to samo.
I urzędnik przedstawił rozmówcy swoje spostrzeżenia i wnioski.
Swierczyński słuchał, nerwowo kręcąc wąsa, po czym położył rękę na sercu i z przejęciem rzekł:
- Zupełnie się z panem zgadzam! Przekonujące i rzetelne wnioski.
Ale moją dyrekcję proszę uwolnić od podejrzeń. Nasze zadania, związane z przyjazdem generała Chrapowa, były bardzo proste: zapewnić umundurowany konwój. Nawet nie podejmowałem żadnych specjalnych środków ostrożności -
zwyczajnie poleciłem skierować pół plutonu jazdy, i koniec. Zapewniam pana, szanowny Eraście Pietrowiczu, że z całej dyrekcji w szczegóły wprowadzone zostały tylko dwie osoby: ja i porucznik Smoljaninow. Jemu, jako adiutantowi dyrekcji, zobowiązany byłem wszystko wyjaśnić. Ale przecież pan go zna, to odpowiedzialny młody człowiek, roztropny, o najszlachetniejszych przekonaniach i poglądach, taki nie zawiedzie. A i ja, ośmielę się mieć nadzieję, znany panu jestem jako człowiek, który nie miele jęzorem po próżnicy.
Erast Pietrowicz dyplomatycznie skłonił głowę.
- Właśnie d-dlatego najpierw skierowałem kroki tutaj i niczego przed panem nie zataiłem.
- Zapewniam pana, to albo petersburscy, albo gniezdnikowscy! -
Pułkownik szerzej otworzył piękne, aksamitne oczy. Gniezdnikowskimi nazywał Oddział Ochrany, z siedzibą w zaułku Wielkim Gniezdnikowskim. - O
tych z Petersburga niczego powiedzieć nie mogę, nie dysponuję dostatecznie pełnymi świadectwami, ale u podpułkownika Burlajewa wśród pomocników znajdzie się dość podejrzanych - i byli nihiliści, i różne ciemne typy. Należałoby im się przyjrzeć. Ja, rzecz jasna, nie śmiem obwiniać samego Piotra Iwanowicza, Boże broń, ale za nieoficjalne zapewnienie bezpieczeństwa odpowiedzialna była jego służba szpicli, a to oznacza, że udzielano jakichś wyjaśnień, i to niemałej grupie nader podejrzanych osób. Nieopatrznie. I jeszcze jedno... - Swierczyński zawahał się, jakby niepewny, czy warto kontynuować.
- Co? - spytał Fandorin, patrząc mu prosto w oczy. - Czy możliwa jest jeszcze jakaś inna wersja, którą przegapiłem? Niech pan mówi, Stanisławie Filipowiczu, niech pan mówi. Przecież jesteśmy wobec siebie szczerzy.
- Są jeszcze tajni agenci, których w naszym resorcie nazywa się współpracownikami. To ci członkowie kółek rewolucyjnych, którzy zdecydowali się na współpracę z policją.
- Agents provocateurs? - Radca stanu zmarszczył czoło.
- No, niekoniecznie provocateurs. Zazwyczaj po prostu informatorzy. Bez nich w naszym fachu nic się nie da zrobić.
- A skąd wasi szpiedzy mogą znać szczegóły powitania tajnego gościa, i to jeszcze takie jak mój rysopis? - Czarne strzałki brwi Erasta Pietrowicza niemal się złączyły. - Czegoś tutaj nie rozumiem.
Pułkownik najwyraźniej był w opałach. Z lekka się zarumienił, jeszcze mocniej podkręcił wąsa i konfidencjonalnie zniżył głos.
- Agenci bywają różni. I ich stosunki z pełnomocnymi oficerami także układają się wielorako. Czasami opierają się na zupełnie prywatnych... mmm... powiedziałbym nawet: intymnych kontaktach. No, przecież pan rozumie.
- Nie. - Fandorin zadrżał, patrząc trwożnie na rozmówcę. - Nie rozumiem i nie chcę rozumieć. Czy pan próbuje powiedzieć, że pracownicy żandarmerii i ochrany, dla dobra sprawy, wstępują z agentami w stosunki homo... z mężczyznami!?
- Ach, nie, dlaczego akurat z mężczyznami?! - Swierczyński klasnął w dłonie. - Wśród współpracowników jest dostatecznie wiele kobiet, zazwyczaj młodych i całkiem niebrzydkich. Pan przecież wie, jak swobodnie współczesna, rewolucyjna i sympatyzująca młodzież podchodzi do spraw płci.
- Tak, tak. - Radca stanu trochę się skonfundował. - Zdarzało mi się słyszeć. Istotnie, niezbyt jasno pojmuję zakres działalności t-tajnej policji. Jakoś dotąd nie zdarzało mi się zajmować rewolucjonistami; poświęcałem więcej czasu mordercom, szalbierzom i zagranicznym szpiegom.
Jednakowoż, Stanisławie Filipowiczu, pan jawnie naprowadza mnie na któregoś z oficerów ochrany. Na kogo? Który z nich, pańskim zdaniem, utrzymuje podejrzane stosunki?
Pułkownik jeszcze przez pół minuty odgrywał moralne rozterki, aż w końcu, jakby właśnie się zdecydował, szepnął: