- Tak. - Książę ponownie sięgnął po niuch tabaki. - Przedwczoraj w tajnej naradzie poświęconej przyjazdowi Iwana Fiodorowicza (niech mu, grzesznikowi, ziemia lekką będzie) oprócz mnie i pana brali udział tylko Swierczyński i Burlajew. Nawet policji nie wezwaliśmy, zgodnie z rozkazami z Petersburga. Tak więc co? Musimy podejrzewać naczelników Dyrekcji Żandarmerii i Oddziału Ochrany? Dziwaczne to, panie... A... a...
psik!
- Niech Bóg da zdrowie - rzucił Wiediszczew i ponownie wziął się do wycierania nosa jaśniewielmożności.
- Ich także - obwieścił zdecydowanie Erast Pietrowicz. - Poza tym należy wyjaśnić, kto jeszcze z oficerów żandarmerii i ochrany był
wtajemniczony w sz-szczegóły. Przypuszczam, że będzie to najwyżej trzech, czterech ludzi, z pewnością nie więcej.
Froł Grigorjewicz jęknął.
- Boże ty mój, dla was to prostsze niż splunąć! Władimirze Andrieiczu, na honor, przestańcie się zamęczać! Jeśli już nadszedł czas zakończyć służbę, to odejdziecie pięknie, z wszelkimi honorami.
Odprowadzą was pod rękę, a nie wywalą kopniakiem w zadek! Erast Pietrowicz zaraz nam tego judasza wyłowi. Powie: „To raz, to dwa, to trzy” - i gotowe.
- To nie takie proste! - Radca stanu pokiwał głową. - Tak, Dyrekcja Żandarmerii - to pierwsze możliwe miejsce przecieku informacji.
Oddział Ochrany - drugie. Ale jest, niestety, i t-trzecia ewentualność, której prześledzić nie jestem w stanie. Nasz plan powziętych środków ochrony Chrapowa został wysłany szyfrogramem do Petersburga. To tam zaprezentowano mnie, jako osobę odpowiedzialną za bezpieczeństwo gościa -
z wypisem z akt służbowych, charakterystyką zewnętrzną, danymi wywiadowczymi itp. Jednym słowem, ze wszystkim, co się przedstawia w takich sytuacjach. Von Seidlitz nie podejrzewał, że ma przed sobą fałszywego Fandorina, gdyż został gruntownie zaznajomiony z moim rysopisem i wiedział nawet, że się jąkam... Jeżeli źródło przecieku znajduje się w Petersburgu, wątpliwe, czy będę mógł cokolwiek zdziałać.
Jak się mówi, ręce mam za krótkie... Ale, mimo wszystko, mamy dwie szansę na trzy, że trop wiedzie do Moskwy. A i zabójca najprawdopodobniej ukrywa się gdzieś tutaj. Będziemy szukać.
Z domu generała-gubernatora urzędnik do specjalnych poruczeń skierował się wprost do Dyrekcji Żandarmerii, na Małą Nikicką. Dopóki jechał książęcym, wybitym niebieskim aksamitem powozem, roztrząsał, jak się zachować podczas rozmowy z pułkownikiem Swierczyńskim. Rzecz jasna, hipoteza, że Stanisław Filipowicz, wieloletni zausznik księcia i Wiediszczewa, ma powiązania z rewolucjonistami, mogła się zrodzić tylko w głowie fantasty albo marzyciela, a do takich - dzięki Bogu - radca stanu nie należał. Jednak w jego bogatym w przygody życiu zdarzały się niespodzianki jeszcze bardziej szokujące.
Co zatem można powiedzieć o pułkowniku Samodzielnego Korpusu Żandarmerii, Stanisławie Swierczyńskim? Skryty, przebiegły, ambitny, lecz równocześnie bardzo ostrożny, woli pozostawać w cieniu. Sumienny, służbista. Potrafi czekać na właściwy moment i wydaje się, że teraz ten moment nadszedł: na razie naczelnik dyrekcji tylko ad interim, najprawdopodobniej zostanie zatwierdzony na to stanowisko, a wtedy otworzą się przed nim najbardziej kuszące perspektywy kariery. Prawda, i w Moskwie, i w Petersburgu wiadomo, że Swierczyński to człowiek Wołodii Czerwone Słoneczko. Jeśli Władimira Andriejewicza odprawią ze starej stolicy z kwitkiem do Nicei, mogą wcale nie zatwierdzić pułkownika na lukratywnym stanowisku.
Wychodziło więc na to, że dla kariery Stanisława Filipowicza śmierć generała Chrapowa stanowi - co najmniej - przeszkodę, a nawet możliwe, że jest dlań wielką zgryzotą. W każdym razie tak wydawało się na pierwszy rzut oka.
Jazda z Twerskiej na Małą Nikicką trwała bardzo krótko i gdyby nie wiatr tnący ukośnie śniegiem, Fandorin wolałby pójść na piechotę -
idąc, lepiej się myśli. Oto i skręt z bulwaru. Powóz przejechał obok żeliwnej kraty domu barona Evert-Kołokolcewa, gdzie w oficynie kwaterował
Erast Pietrowicz, a dwieście kroków dalej z zasłony śnieżycy wynurzył się znany mu żółto-biały pałacyk z pasiastą budką przed podjazdem.
Fandorin wysiadł z powozu, przytrzymał cylinder i wbiegł po śliskich stopniach. W westybulu chwacko zasalutował radcy stanu znajomy wachmistrz i nie czekając na pytanie, zameldował:
- U siebie. Czeka. Poproszę, panie radco, futro i nakrycie głowy.
Odniosę do garderoby.
Podziękowawszy z roztargnieniem, Erast Pietrowicz rozejrzał się po wnętrzu, jakby widział je po raz pierwszy.
Korytarz z szeregiem jednakowych, obitych ceratą drzwi, nudne niebieskie ściany z banalną białą bordiurą, a w dalekim końcu - sala gimnastyczna. Czy to możliwe, żeby w tych ścianach taiła się zdrada stanu?
W poczekalni dyżurował adiutant dyrekcji, porucznik Smoljaninow, rumiany młodzieniec o żywych, czarnych oczach i wybornie podkręconych wąsikach.
- Zdrowia życzę, Eraście Pietrowiczu - przywitał wesoło częstego gościa. - Jaka pogódka, nieprawdaż?
- Tak, tak - pokiwał głową radca. - Mogę wejść?