zeszłym roku anarchista zaczaił się na daczy w Nowogiriejewie, pamięta pan? Ostrzeliwał się przez trzy godziny, ranił dwóch naszych. Mnie też o mało nie zranił, kula bzyknęła tuż przy twarzy. Jeszcze pół cala i zostałaby blizna. - Ostatnie słowa wymówił z nieskrywanym żalem za utraconą okazją.
- A nie czuje się pan urażony... nieprzyjaźnią, z-z którą społeczeństwo odnosi się do niebieskich mundurów, szczególnie w kręgach pańskich rówieśników?
Erast Pietrowicz popatrzył na współtowarzysza ze szczególnym zainteresowaniem, ale wzrok Smoljaninowa pozostał niezmącony.
- Nie zwracam na to uwagi, ponieważ służę Rosji i mam czyste sumienie. A uprzedzenie do szarż Korpusu Żandarmerii rozwieje się, kiedy wszyscy zrozumieją, jak wiele czynimy dla ochrony państwa, jak bronimy ofiary przemocy. Pan przecież wie, że emblemat, którym obdarzył nasz korpus cesarz Mikołaj Pawłowicz - biała chusteczka - ma służyć do wycierania łez nieszczęsnych i cierpiących.
Taki prostoduszny entuzjazm zmusił radcę stanu do ponownego spojrzenia na porucznika. A ten powiedział jeszcze żarliwiej:
- Uważa się naszą służbę za sromotną, ponieważ mało się o niej wie. Nawiasem mówiąc, niełatwo jest zostać oficerem żandarmerii. Po pierwsze, przyjmuje się tylko szlachtę rodową, ponieważ to my najpierw stajemy w obronie monarchii. Po drugie, wybiera się tych, którzy ukończyli szkoły pierwszego stopnia, czyli najbardziej wykształconych i zacnych oficerów armii. Takich, którzy niczym się nie splamili w ciągu całej służby i którzy nie mają - broń Boże - żadnych długów. Żandarm powinien mieć czyste ręce. Czy wiesz pan, jakie egzaminy musiałem zdawać?
Okropność! Za referat na temat „Rosja w dwudziestym wieku” otrzymałem najwyższą ocenę, a mimo to prawie rok czekałem w kolejce na miejsce na kursach. Po ich zakończeniu następne cztery miesiące musiałem czekać na wolny etat. Tu, w moskiewskiej dyrekcji, prawdę mówiąc, posadę załatwił
mi papa...
Tego Smoljaninow nie musiał mówić, toteż Erast Pietrowicz wysoko ocenił szczerość młodego człowieka.
- No, a jaka przyszłość oczekuje Rosję w dwudziestym wieku? -
spytał Fandorin, zerknąwszy na obrońcę tronu z nieskrywaną sympatią.
- Najwspanialsza! Trzeba tylko światłą część społeczeństwa przestawić z destrukcyjnego sposobu myślenia na twórczy, a nieoświeconych należy kształcić i stopniowo wpajać w nich poczucie szacunku dla samych siebie i godność. To jest najważniejsze! Jeśli tego się nie osiągnie, to Rosję czekają przerażające próby...
Jednak tego, jakie to konkretne doświadczenia czekają Rosję, Erast Pietrowicz już się nie dowiedział, ponieważ właśnie skręcili w zaułek Wielki Gniezdnikowski i przed nimi ukazał się niepozorny, piętrowy, pomalowany na zielono dom, w którym mieścił się moskiewski Oddział Ochrany.
Człowiekowi, niemającemu gruntownej wiedzy o zawiłościach rosyjskiej machiny państwowej niełatwo było zrozumieć, czym różni się działalność Oddziału Ochrany od działalności gubernialnej Dyrekcji Żandarmerii. Formalnie biorąc, pierwszemu organowi zlecono poszukiwanie przestępców politycznych, a drugiemu - prowadzenie dochodzeń, ale ponieważ w tajnych śledztwach pościg bywa nieodłączny od dochodzenia, oba resorty zajmowały się jednym i tym samym: tępiły rewolucyjny wrzód wszelkimi przewidzianymi i nieprzewidzianymi prawem sposobami.
I do żandarmerii, i do ochrany przyjmowano wyłącznie ludzi zrównoważonych, wielokrotnie sprawdzonych, dopuszczano ich bowiem do najskrytszych tajemnic. Różnica tkwiła w podległości służbowej - dyrekcja była podporządkowana sztabowi Samodzielnego Korpusu Żandarmerii, a oddział - Departamentowi Policji. Gmatwaninę pogłębiał jeszcze fakt, że kierownicze szarże ochrany nierzadko figurowały na listach kadr Korpusu Żandarmerii, a w Dyrekcji Żandarmerii służyli urzędnicy cywilni, byli pracownicy departamentu. Widocznie kiedyś, ktoś mądry i doświadczony, wyznawca niezbyt pochlebnego poglądu na temat ludzkiej natury, uznał, że jedno oko nie upilnuje niespokojnego imperium. Przecież nie bez przyczyny sam Bóg obdarzył człowieka nie jedną źrenicą, lecz dwiema. Dwojgiem oczu łatwiej dostrzeże się bunt, a i mniejsze będzie ryzyko, że jedno oko coś sobie uroi. Dlatego, zgodnie z dawną tradycją, stosunki pomiędzy dwiema rozgałęzieniami tajnej policji można było określić mianem „zazdrośnie nieprzychylnych”, czego „góra” nie tylko nie zwalczała, ale co nawet, pewnikiem, popierała.
W Moskwie odwieczna wrogość dzieląca żandarmów i agentów ochrany nieco osłabła dzięki wspólnemu kierownictwu - jedni i drudzy podlegali miejskiemu oberpolicmajstrowi - ale pracownicy zielonego domu mieli pewną przewagę: dysponując większą i sprawniejszą siecią agentów, lepiej niż ich koledzy w niebieskich mundurach znali życie i nastroje wielkiej metropolii, a dla kierownictwa cenniejsi są ci, którzy więcej wiedzą. O
wyższości ochrany pośrednio świadczyła też sama lokalizacja siedziby oddziału - w bezpośrednim sąsiedztwie rezydencji oberpolicmajstra.