— Ach, Hastingsa! — Drummond uśmiechnął się i wskazał ręką morze: — Pojechał na ryby ze starym Malachi. Wzięli łódź i wypłynęli zaraz po śniadaniu. Przyjechał tu z całym kompletem rozmaitych amerykańskich przyrządów do zabijania ryb, zupełnie jakby wyruszał na wojnę. Nasz Malachi tylko pokiwał głową patrząc na te cuda. Potem wybrali się na połów i Malachi złowił pięć pięknych ryb, a Hastings ani jednej! Trzeba było widzieć twarz Malachiego, kiedy wrócili. Wyglądał jak uosobienie wszystkich szczęśliwych konserwatystów świata. Jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem! Najlepsze są dobre, stare metody dziadków”. Malachi zabrał ze sobą wędkę, którą oczywiście dostał od mego dziadka, kiedy był jeszcze chłopcem. Łowi na stare, cuchnące kawałki mięsa, przymocowane do takich haków, że trudno uwierzyć, aby najgłupsza ryba chciała na nie nadziać pysk. Ale nadziewają!
Podeszli do balustrady i przystanęli patrząc na morze. Po obu stronach Sunshine Marior linia wybrzeża wyginała się, zamykając posiadłość pośrodku ogromnego półksiężyca spadających prawie pionowo białych skał. Daleko na widnokręgu widać było dym idącego na zachód, niewidzialnego statku. Bliżej morze było sfałdowane gęsto i pokryte drobniuteńkimi falami. Z góry i z tej odległości wyglądało jak ogromna łąka, po której gnały ku brzegowi nieprzeliczone tabuny koni, potrząsających białymi grzywami.
— Czy to łódź? — zapytał Alex wskazując mały jasnoczerwony żagiel unoszący się i opadający w bruzdach wodnych.
— Tak! To oni. Już wracają.
Łódź zbliżała się z wolna ku skałom niewidzialnej przystani, ukrytej pod urwiskiem.
— Zejdźmy do nich — powiedział Drummond. — Zobaczymy, jak mu się dzisiaj powiodło. Chciałbym, żeby coś złowił przed wyjazdem. Inaczej cała jego wizyta nie będzie miała sensu. Przyjechał tu nie tylko po wielką rybę, ale jak dotąd nie złowił niczego.
Ruszyli wzdłuż balustrady i w miejscu gdzie kończyła się, dotykając wysokiego głazu, na którym rosły swobodnie gęsto splątane krzaki dzikiej róży i głogu stanowiące dalszą naturalną barierę nadbrzeżną, natknęli się na początek wąskich, wykutych w kamieniu stopni, które zygzakiem schodziły w dół, aż nad morze.
— A kim on jest? — zapytał idący z tyłu Alex. — Czy to także chemik? Nie gniewaj się, ale nie znam zupełnie znakomitości w tej dziedzinie, poza tobą, oczywiście.
— O mnie nie mówmy! — Nie zatrzymując się Drummond rozłożył ręce i przez chwilę wyglądał jak wielki ptak, na tle dalekiego morza i bliskich skał. — Im dłużej pracuję, tym mniej rozumiem. W tej chwili jestem w stadium, w którym mam już systematycznie ułożone w głowie sprawy zupełnie dla mnie nierozwiązalne. Co roku ich przybywa... Ale o mnie nie mówmy. Robert Hastings to wielki uczony. Powiedziałem ci, że przyjechał nie tylko po wielką rybę. To prawda. Chciałby się zorientować w naszej pracy, ale to też nie jest najważniejsze. Chciałby przede wszystkim, żebyśmy wszyscy: Sparrow, ja, nawet młody Davis, znaleźli się w Ameryce i pracowali tam z nim razem. Powiedział, że wierzy w nas. To znaczy, że przemysł amerykański wierzy, że wyprzedzamy ich teraz trochę. Nie mogę powiedzieć, że mnie to martwi. Jest to bardzo zarozumiałe towarzystwo, które ma absolutne przekonanie, że cały postęp wiedzy musi rodzić się u nich. Za milion funtów nie dałbym sobie odebrać przyjemności wyprzedzenia ich o parę długości.
Byli teraz w połowie urwiska. Łódź zbliżała się. Odróżnić w niej było już można wyraźnie dwóch ludzi, z których jeden siedział przy sterze trzymając linkę żagla, drugi stał na dziobie kołysząc się na szeroko rozstawionych dla równowagi nogach. Sunęli wprost ku ukrytej za ogromnym załomem skalnym cichej przystani, przytykającej do kawałka gładkiej plaży. Alex przypomniał sobie, że w czasie odpływu plaża ta powiększała się wielokrotnie i można nią było wyjść kilkaset jardów do miejsca, gdzie w tej chwili szumiały fale.
— Zdaje się, że Hastings ma coś — zawołał Drurnmond i wskazał wyciągniętą ręką. Rzeczywiście, człowiek stojący na dziobie trzymał przed sobą coś, co wyglądało jak wielki podłużny worek. Łódź przeskoczyła barierę fal i zatoczywszy miękkie półkole w spokojnej wodzie, zaryła dziobem w piasek. Zanim jednak dotknęła ziemi, usłyszeli wołanie:
— Nareszcie mam ją, Ianie! Mam ją! — Hastings kiwał ku nim z pokładu. Drugi siedzący na rufie rybak zeskoczył szybko, kiedy dziób dotknął brzegu, i idąc po kolana w wodzie, zręcznie popchnął łódź dalej, wykorzystując zbliżenie się długiej fali przybrzeżnej. Stojący na dziobie zeskoczył na ziemię, a potem sięgnął po zdobycz, którą porzucił na chwilę w łodzi. Alex i Drummond byli już na dole.
— Spójrz! — powiedział rybak. Rzeczywiście, ryba była przerażająca, prawie trójkątna, o ohydnej zębatej paszczy otwartej teraz bezsilnie. — Trafiłem ją harpunem! Godzinę nas kosztowało, zanim dała się wciągnąć do łodzi. Gdyby nie Malachi, nie oglądałbym jej chyba. Wyciągnęła nas prawie dwie mile w morze, holując pod wiatr i rozpięty żagiel. Dopiero tam udało mi się uderzyć ją po raz drugi i straciła siły.