Drummond i Alex przeszli sień i znaleźli się na tarasie po przeciwnej stronie domu. Park był teraz w pełnym rozkwicie lata. Cztery olbrzymie platany, stojące jak potężni wartownicy po obu stronach wejścia do głównej alei, lśniły w słońcu białymi pniami. Dalej park ginął za podwójną barierą starych lip, pod którymi tylko gdzieniegdzie widać było początek znikających w cieniu wypracowanych ścieżek. Obaj mężczyźni weszli w milczeniu w monumentalną aleję lipową, która, jak zauważył ze smutkiem Alex, nie zmieniła się w ogóle od chwili, kiedy ją widział po raz pierwszy. „Miałem wtedy dwadzieścia lat — pomyślał nagle prawie z rozpaczą — dwadzieścia lat... byłem młody...” Ale i dziś nie czuł się stary. W jakiś zdumiewający sposób życie odsuwało się i ciągle było przed nim. Ciągle wierzył, że nastąpi dzień, w którym zacznie się ono naprawdę, jak gdyby to wszystko, co przeżył, było tylko stanem prowizorycznym, który później ulegnie stabilizacji i nabierze sensu.
— Wiesz — powiedział nagle Drummond — dopiero od niedawna zacząłem wierzyć, że życie zaczęło się naprawdę.
Alex drgnął, Ian powiedział to tak, jak gdyby czytał w jego myślach.
— Masz szczęście — odparł siląc się na wesołość. — Ja tego o sobie nie mogę powiedzieć.
— Ciągle jeszcze nie możesz się odnaleźć!
— Ciągle jeszcze.
Znowu umilkli.
— I ja myślałem tak samo, kiedy wojna się skończyła. — Drummond zatrzymał się, podniósł zeschnięty patyk i ostrożnie usunął nim ze ścieżki tłustą, włochatą gąsienicę, która najwyraźniej chciała przejść na drugą stronę, nie wiedząc nic o butach człowieczych. — Początkowo wszystko: moja praca, tryb życia, rozmowy w laboratorium i w klubie, ulica i te wszystkie sprawy, którymi ludzie zajmują się w czasie pokoju, wydawały mi się bardzo śmieszne i nic nie znaczące. Patrzyłem na ludzi i mówiłem sobie: „Co on wie? Cóż on może zrozumieć? Przecież nie leciał ze mną nocą tu czy tam ani nie spał w butach i w kombinezonie, czekając na alarm wzywający załogi do maszyn. Co on wie? Co inni wiedzą? Co może mnie z nimi łączyć?” A potem powoli to przeszło. Na pewno przeżywałeś to samo. Tamten świat zaczął blednąc, zacierać się, stał się podobny do sensacyjnego filmu, który na pewno kiedyś oglądałem, ale w którym przecież nie mogłem brać udziału ja, profesor chemii, członek Królewskiego Towarzystwa, spokojny badacz, zajęty maleńkimi procesami wewnątrz niedostrzegalnych pyłków materii. I wreszcie uwierzyłem w to. Ale to nie było jeszcze wszystko. Wartość tamtego świata, ostrość jego przeżyć i jego wspaniała, straszna barwa trzymały mnie nadal w sidłach. Nudziłem się nieustannie, nie umiałem sobie znaleźć rozrywek, które by mnie rozweselały, i wypoczynku, po którym byłbym wypoczęty. Nie przypuszczałeś tego, prawda? — spojrzał z ukosa na przyjaciela.
Szli teraz wąską ścieżką, która odbiegała prostopadle od lipowej alei i wiła się przez angielski park, zarośnięty krzewami i nie strzyżoną, wysoką trawą, przetykaną polnymi kwiatami.
— Nie — powiedział Alex szczerze. — Nie przypuszczałem tego. Wydawało mi się, że ty najłatwiej z nas wszystkich potrafisz powrócić do życia i cieszyć się nim. Nawet tam... wtedy... nie sprawiałeś wrażenia, jakbyś... jakbyś... to zanadto przeżywał... Bo, ja, widzisz, bałem się wtedy... okropnie się bałem, całymi latami... — Odetchnął głęboko.
— Boże! — Drummond przystanął. — A czy myślisz, że ja się nie bałem? Czy człowiek może nie bać się śmierci, jeżeli ciągle, codziennie jest na nią narażony? W pierwszej chwili to może być przygoda, później pasja, ale w końcu pozostaje tylko strach. Wiesz, myślę, że gdyby wojna nie skończyła się w maju, to chyba zwariowałbym w czerwcu. Byłem już zupełnie wyczerpany, zupełnie!
— Naprawdę?
— Daję ci na to słowo. Co dziwniejsze, byłem zawsze przekonany, że to właśnie ty, ty, który miałeś ciągle dobry humor i potrafiłeś żartować w najkoszmarniejszych sytuacjach... że ty się nie boisz. Tak strasznie ci zazdrościłem. Gdybym wiedział...
— To bardzo zabawne — powiedział Joe — że dopiero po tylu latach dowiadujemy się prawdy o sobie, chociaż tak długo wtedy żyliśmy pod jednym dachem i ciągle razem znosiliśmy dokładnie to samo.
— Myślę, że te wszystkie lata musiały minąć, żebyśmy mieli odwagę mówienia prawdy o tamtym swoim lęku. Wtedy trudno było o tym mówić.
— Tak. Wtedy trudno było o tym mówić. Znaleźli się w punkcie, gdzie ścieżka kończyła się wśród bezdroża kwiatów. Stała tam drewniana ławeczka, a przed nią niski kamienny stolik, pokryty zielonym mchem, na który padała ostra smuga słońca przedzierającego się wśród gałęzi jarzębiny. Usiedli.
— Ale jednak odnalazłeś sens życia — powiedział Alex w zamyśleniu. — Na pewno masz słuszność. Gdybym był tobą, też bym go chyba odnalazł. Masz cudowną żonę i wspaniały zawód, w którym zostałeś tym, co nazywają wielkim człowiekiem. Połączenie tych dwóch namiętności może na pewno dać szczęście. Myślę, że mnie wystarczyłaby nawet jedna z nich.