— Piękna panna! — powiedział Drummond, klepnąwszy rybę po grzbiecie, którego łuska bardziej przypominała pancerz średniowiecznego rycerza, niż to, co ludzie zwykli nazywać rybią łuską. — Poznajcie się. To jest pan Joe Alex, mój przyjaciel z czasów wojny, a to profesor Robert Hastings, mój przyjaciel i równocześnie konkurent w sprawach związanych z pewnym żółtym materiałem, a właściwie tym, co się da z niego uzyskać. — Alex uścisnął dłoń profesora. Spod okapu rybackiej czapki spojrzały na niego mądre, sympatyczne oczy, pełne wyrazu i pogody. „Optymista... — pomyślał Joe — urodzony optymista, któremu w dodatku dobrze powiodło się w życiu i jest na tyle inteligentny, żeby rozumieć, że to nie tylko jego zasługa, ale także i losu”. Amerykanin miał szczupłą twarz o ostrych rysach, nieładną może, ale w sumie dającą obraz tego, co nazywa się męską urodą, a co bywa często połączeniem opalenizny, energii, przedsiębiorczości i radości życia. „Jeden z tych ludzi, których lubią kobiety, psy i dzieci. Na pewno myśliwy, rybak, może nawet dobry pływak albo lotnik amator. Kocha swoją pracę i chce osiągnąć w niej doskonałość, ale równocześnie wie, że życie składa się nie tylko z pracy”... Wszystko to pomyślał, patrząc już nie na Amerykanina, ale na drugiego człowieka, który w tej chwili wychodził z wody. Spod kaptura rybackiej czapki wyglądała stara, pomarszczona i spalona wiatrem twarz. Tylko oczy w niej były młode, jasnoniebieskie i tak czyste, jak oczy pięcioletniego dziecka.
— Zaczekaj, Malachi! — krzyknął Drummond. — Pomożemy ci!
Razem podciągnęli łódź wyżej, na suchy piasek. Malachi wyprostował się i spojrzał na idącego ku niemu Alexa.
— Czyżby to był pan Alex? Witamy pana w Sunshine Manor. Tyle lat! Nic się pan nie zmienił, proszę pana! — Był wyraźnie uradowany. Alex uścisnął serdecznie jego rękę.
— Malachi — powiedział — pamięta pan, jak siadywaliśmy tu, na tej przystani, i przyglądaliśmy się Hunom, kiedy lecieli z Francji na Londyn? My wszyscy byliśmy zmartwieni, tylko pan pykał swoją fajeczkę i mówił pan, że nie takie rzeczy ta nasza dobra, stara wysepka wytrzymała, więc i to wytrzyma.
— A czy nie miałem racji? — Malachi uśmiechnął się, ukazując rząd białych, zdrowych zębów, które w tej pomarszczonej twarzy wyglądały jak pożyczone od kogoś o wiele młodszego.
— Miał pan. — Joe sięgnął do kieszeni. — Zdawało mi się, że zawsze pali pan w prostych fajkach. Nie wiem, czy dobrze to zapamiętałem? — Wyciągnął ku niemu pudełko z fajką. — Może się przyda jeszcze jedna?
Stary ogrodnik otarł wilgotne ręce o skraj impregnowanego kaftana rybackiego i otworzył pudełko.
— Bardzo piękna, proszę pana. Dziękuję panu bardzo. To dobrze, że pan przyjechał do nas. Pamiętam, kiedy panowie przyjechali, rozbici po tym wypadku...
„Zaraz zapyta mnie o Bena Parkera”... — pomyślał Alex, ale stary Malachi raz jeszcze obejrzał fajkę, wetknął ją do ust, a potem ponownie schował do pudełka.
Ruszyli wszyscy czterej pod górę. Hastings niósł swoją ogromną rybę i nie dał się w tym wyręczyć. Zdjął tylko kaptur i Alex dostrzegł, że jest zupełnie łysy, ale łysina ta nie szpeciła go. Przeciwnie, dodawała mu godności, jak ongi starym Rzymianom, których łyse konterfekty w marmurze są w oczach współczesnego człowieka pełne cezaryjskiej godności.
— Zaraz spreparujemy ten łeb dla pana — powiedział Malachi — żeby go pan mógł zabrać na pamiątkę.
Hastings ucieszył się tym najwyraźniej i zapytał, czy dowiezie na pewno głowę ryby po tak krótkim przygotowaniu. Na to Drummond przypomniał parę swoich trofeów, które stary ogrodnik zakonserwował sobie tylko znanymi metodami. Alex nie przysłuchiwał im się uważnie. „Czegoś tu brak? — myślał. — Ale czego? Już wiem. Nie zapytał mnie o Parkera. Dlaczego Malachi nie zapytał mnie o Parkera?”
— Muszę popatrzeć na pracę przy tej rybie! — Hastings wydawał się tak przejęty, jak gdyby decydowały się w tej chwili losy jego wizyty w Anglii. — Czy można będzie?
— Czemu nie? — Ogrodnik uśmiechnął się. — Chodźmy.
Ruszyli przez taras.
— Ponieważ my nie złowiliśmy takiej ryby, więc nie będziemy patrzyli na to zazdrosnym okiem — powiedział Drummond. — Pan Alex i ja przejdziemy się trochę po parku. Jest za ładny dzień na to, żeby spędzać go przy wędzeniu rybich głów. Chodź, Joe!
Pociągnął Alexa w stronę domu. Hastings i ogrodnik ruszyli w kierunku małego domku, stojącego tuż nad urwiskiem i tak oplecionego bluszczem i pękami dzikiej róży, że poza kominem i fragmentem czerwonego dachu niewiele można było z niego dostrzec.