Czarodziej uśmiechnął się drwiąco.
— Mam nadzieję, że jestem fałszywym prorokiem, poruczniku. Bo to mogłoby mi przywrócić wiarę w ludzką przyzwoitość.
Ukłonił się sztywno i ruszył do obozu. Kenneth został sam, rozmyślając ponuro, jakie licho zwaliło mu go na głowę. Stokroć bardziej wolałby mieć przy sobie któregoś z wojskowych magów, z których każdy miał stopień i miejsce w hierarchii i z którymi można było czasami wypić beczkę piwa, rycząc sprośne piosenki. Ale wojskowych czarodziejów było za mało, w trzech pułkach biorących udział w obławie – ledwo jedenastu. Musieli uzupełniać ich ochotnikami z gildii czarodziejów. A wszystko z powodu tego, co znaleźli w wymordowanej wiosce.
Na środku Koory-Amenesc, tuż obok studni, rosła jabłonka – najwyżej czteroletnie drzewko, obsypane od góry do dołu śnieżnobiałym kwieciem. Niby nic niezwykłego, ale kwitnąca jabłoń do połowy pnia zagrzebana w śniegu to nie jest coś, co spotyka się w górach codziennie. To było pierwsze, co rzucało się w oczy. Potem znaleźli inne rzeczy. Drzwi jednej z chałup były szerokie ledwo na osiem cali, a na jej podwórzu straszył kamienny pies uwiązany do budy. W innej znaleźli ściany pokryte zielonymi pędami i kryształowe rzeźby, wyrastające z sufitu. W studni, zamiast wody, bulgotała czarna, cuchnąca maź.
Najwięcej jednak było śladów przypadkowego, chaotycznego używania magii. Jedna z chat została wbita w ziemię, jakby uderzył w nią gigantyczny młot, inną jakaś siła przecięła na pół. Znaleźli stół, tkwiący czterema nogami w suficie, i całą zawartość kuchni zmieloną w drzazgi. W wielu miejscach widniały ślady spalenizny, jedne o średnicy zaledwie kilku cali, inne zajmujące całą ścianę stodoły.
Wojskowy czarodziej, który przybył na miejsce trzy dni po dziesiątce Kennetha, potwierdził tylko to, co wszyscy widzieli. W klanie żył ktoś obdarzony Talentem, ale nieuczony i ledwo panujący nad swoim darem. Ludzie tacy, jeśli nie zostali w odpowiednim czasie odnalezieni i poddani szkoleniu w którejś z gildii czarodziejów, szybko umierali lub popadali w szaleństwo. Byli wtedy zdolni do najstraszliwszych czynów.
W pewnym sensie po tym odkryciu wszyscy odetchnęli. Do tej pory Shadoree byli czymś potwornym, nieludzkim i przerażającym. Teraz szybko ukuto wyjaśnienie, według którego jeden z górali, najprawdopodobniej młody chłopak obdarzony Talentem, postradał zmysły i zaraził resztę swoim szaleństwem. W annałach magii znano takie przypadki, a w historii klanu znaleziono informacje, zdające się potwierdzać tę teorię. Shadoree od wielu lat utrzymywali sporadyczne kontakty ze swoimi sąsiadami, a od kilku pokoleń właściwie nie zawierali małżeństw z osobami spoza własnego klanu. To oznaczało, że wszyscy są spokrewnieni. A powinowactwo znacznie ułatwiało przejęcie kontroli przez szalonego czarownika.
Wiadomość ta wyjaśniała też, w jaki sposób klan zniknął i czemu jego ślad odnaleziono dopiero wiosną, a próby wyśledzenia go za pomocą magii zawodziły. Jedno z praw dotyczących utalentowanych magicznie mówiło, że nawet niewyszkoleni instynktownie otaczają się ochronną strefą, która utrudnia ich odnalezienie. Zmusiło to jednak dowództwo Górskiej Straży do zwrócenia się o pomoc do trzech największych rezydujących na północy gildii czarodziejów. Od tej pory do każdego oddziału Straży miał być przydzielany mag, a że magów wojskowych było zbyt mało, więc większość żołnierzy zmuszona była służyć wraz z aroganckimi, pewnymi siebie i zarozumiałymi „Mistrzami”. Amandellarth trafił do Szóstej Kompanii ledwo osiem dni temu, a Kenneth już z dziesięć razy omal nie kazał mu zabierać się do wszystkich diabłów. Ale nie mógł lekceważyć jego potencjalnej użyteczności. Czarownik był mistrzem Ścieżki Kamienia, Ścieżki Lodu i Ścieżki Powietrza, a uwzględniając miejsce, do którego się wybierali, od jego umiejętności mogło zależeć życie porucznika i jego żołnierzy.
Oficer odwrócił się od dogasającego stosu i pomaszerował w stronę obozu. Nie po raz pierwszy miał przeczucie, że będzie żałował swego niespodziewanego awansu.
* * *