zbroję i co nie ma żadnego wpływu na zwycięstwo. Na przetrwanie.
A to była słabość. Straszliwa, żałosna słabość i tylko głupcy pozwalali, aby nimi
zawładnęła, aby nimi kierowała... Głupcy z sercem na dłoni, którzy myślą, że ta
słabość da im jakąkolwiek ochronę, że pozwoli im przeżyć... Ale to nie jest żadna
zbroja. To zasłaniające widok i utrudniające ruchy łachmany. To coś, co może cię
jedynie zabić. I zrobi to przy pierwszej, nadarzającej się okazji.
Potter zmarszczył brwi, wpatrując się w Severusa badawczym, lustrującym
wzrokiem. I po chwili zapytał, mrużąc oczy:
- A jakie są twoje priorytety, Severusie?
Posuwali się po niebezpiecznej krawędzi, z każdą chwilą coraz bardziej zbliżając się
ku przepaści.
- Nie prowokuj mnie, Potter - warknął Snape, starając się zapanować nad drżeniem
głosu.
- Nie mam takiego zamiaru - odpowiedział spokojnie Harry. - Chcę tylko wiedzieć, co
tak ważnego przeszkadza ci w... byciu ze mną. Czasami odnoszę wrażenie, że
swoim zachowaniem próbujesz mnie do siebie zniechęcić. Jakbyś chciał trzymać
mnie na dystans. Nie rozumiem, dlaczego tak postępujesz. Ale chcę, żebyś wiedział,
że twoje próby są daremne. To jest niemożliwe, ponieważ ty zawsze jesteś ze mną...
- Harry przesunął dłoń i położył ją na swoim sercu - ...tutaj - szepnął cicho.
Zawsze.
To wydarzyło się w ciszy. Zagłuszyła walący się mur, pękającą tarczę, rozbijającą się
w pył barierę. Wypełniła każdą szczelinę, rozlewając się po ciele Severusa płynnym
spokojem i sprawiając, że na jedną krótką chwilę wszystko, co mogłoby go zakłócić,
odpłynęło... Czarny Pan, każda rzucona klątwa, każda penetracja umysłu, każdy
wrzask cierpienia oraz gasnące oczy...
Pozostał tylko on. Tylko Potter.
A także pragnienie. Tak silne, że niemal ogłuszające. Teraz, kiedy nie było w nim
niczego, kiedy wszystko, co do tej pory utrzymywało go na powierzchni, zniknęło,
kiedy wszystko, czym się karmił, zostało z niego wyssane... pozostał jedynie głód. I
próżnia. Próżnia, którą tylko Harry potrafił wypełnić... którą tylko on był w stanie
wypełnić.
Poczuł, jak kolana uginają się pod nim, a ręce wyciągają, by sięgnąć po to, czego
potrzebował do przeżycia. I zagarnął to, przyciągając Harry'ego do siebie i już po
chwili zanurzał się w nim, w jego gorącu i zapachu, w jego spojrzeniu i oddaniu,
czując, jak to wszystko wypełnia go, jak rozrasta się w nim, sięgając coraz głębiej i
rozgrzewając każdy fragment jego oblodzonej duszy.
Ale to wciąż było zbyt mało. Pragnął więcej. Pragnął go jeszcze więcej.
Sięgnął więc jeszcze dalej. Do jego umysłu. Otwartego teraz niczym wyciągnięta
dłoń, która pragnie jedynie dawać. I doznał niemal wstrząsu anafilaktycznego, kiedy
został nagle otoczony przez... to. Było wszędzie. Silne i twarde niczym diament, a
jednocześnie miękkie i delikatne niczym puch... i tak niesamowicie ciepłe... i należało
tylko do niego. Cała ta... moc, ponieważ nie potrafił tego inaczej nazwać. Skierowana
tylko ku niemu. Gotowa zrobić dla niego wszystko.
Siła ukryta pod maską... ułomności. Czy tak to właśnie wyglądało? Czy zawsze tak...
parzyło?
Chciał... nie, musiał jej spróbować... jeszcze bardziej się w nią zanurzyć.
I zrobił to.
A rozkosz, której wtedy doznał, wydała mu czymś prawie nieziemskim, pomimo iż
była zaledwie ułamkiem tej drzemiącej w Harrym mocy. Przypominała kąpiel w lawie.
Z której z trudem udało mu się wypłynąć.
Opadł na drżące ciało pod sobą, haustami łapiąc powietrze, które uleciało mu z płuc.
Kręciło mu się w głowie i po raz pierwszy nie był w stanie dojść do siebie po
orgazmie. Miał wrażenie, że całe jego ciało pulsuje od ognia, który przed chwilą je
strawił.
I wtedy poczuł ramiona Harry'ego, oplatające się wokół jego szyi i przyciągające go
jeszcze bliżej.
- Niech cię cholera, Potter... - wysapał z trudem, kiedy udało mu się już odzyskać
głos. Był pewien, że chłopak uśmiechnął się, ale w tej chwili kompletnie go to nie
obchodziło. Chciał po prostu tak pozostać, czując go każdym fragmentem swego
ciała, każdym zmysłem. Jego dotyk, jego zapach, jego spokojny oddech...
Poruszył się i uniósł na rękach, spoglądając na jego zarumienioną twarz i wpatrzone
w siebie z uwagą krystalicznie zielone oczy. Mimowolnie uniósł odzianą w
rękawiczkę dłoń i dotknął blizny w kształcie błyskawicy przecinającej zroszone potem
czoło. Powoli przesunął palec na skroń i policzek, z fascynacją przyglądając się
smudze krwi, którą pozostawiał jego dotyk. Krew tych wszystkich, którzy dzisiaj
zginęli, lśniąca na tej jasnej, nieskazitelnej skórze... była niczym profanacja.
Przesunął palec na brodę i w końcu zatrzymał go na rozchylonych wargach, brukając
je czerwienią.
Przełknął ślinę, czując, że zupełne nagle zasycha mu w gardle.
Przez jedną szaloną chwilę zastanawiał się, czy mógłby polizać te wilgotne usta?
Tylko raz przesunąć po nich językiem, by poczuć ich smak...
Ale wiedział, że gdyby to zrobił, to wykonałby o ten jeden krok za daleko... i nie
mógłby już wtedy powstrzymać się, by nie zanurzyć się głębiej w ich smaku, w ich
żarze... i to byłby jego koniec.
Nie, musi go posmakować w inny sposób. W inny sposób ugasić to wciąż nie do