Nigdy nie wykonał żadnego kontraktu we Wrocławiu. Do czasu... W ogóle miał wrażenie, że będzie się musiał nareszcie zmierzyć z poważnym przeciwnikiem. A nie z jakimś idioten-durniem, który pozwalał się rozpracować w dziesięć sekund, a zabić w jedną. Miał straszną ochotę wyjść na ulice miasta, które nigdy nie zasypiało. Nigdy nie przykładało głowy do poduszki. Teraz jednak czekało go zadanie. Tydzień temu wysypał kotu z kuwety najdroższy żwirek, jaki zwykle kupował w sklepie z artykułami dla zwierząt. Olbrzymi pers przyjął zmianę z dużą niechęcią. Dokładnie w chwili, kiedy zobaczył, że w swojej kuwecie zamiast pachnącego żwirku miał pomięte ubrania kupione w całej Polsce. Z wściekłości zaczął je drapać i rozdzierać pazurami. Musiał też zaznaczyć nowe terytorium, więc zaczął na nie sikać i trykać. Smród w mieszkaniu stałby się nie do zniesienia, gdyby nie najwyższej klasy klimatyzacja.
Morderca podszedł do kuwety i powąchał. Zmarszczył nos, czując mrowienie w zatokach. Ubranie na jutro również było gotowe.
Stanął przed ogromnym, panoramicznym lustrem. Powoli rozebrał się do naga, rozrzucając zdejmowaną odzież byle gdzie. Pojutrze sprzątaczka zrobi z tym porządek. Dał jej tydzień wolnego i już zaczynał źle się czuć w bałaganie, który sam zrobił. Nie był narcyzem ani w ogóle jakimś szczególnym zwolennikiem swojego ciała, ale przyjrzał się uważnie własnemu odbiciu. Wziął własnej roboty złoty flamaster i zaczął malować na skórze skomplikowane wzory. Flamaster napełniony był prawdziwym sproszkowanym złotem w odpowiedniej zawiesinie z kleju. Morderca po prostu nie lubił plątaniny kabli, która mogłaby krępować jego ruchy. Zwyczajnie malował złotem układ elektryczny sam na sobie. Wszystkie połączenia i odgałęzienia prowadzące do elementów, które przyklejał wprost do skóry. Baterie przykleił na wysokości nerek, kondensatory pod lewą pachą, ograniczniki spustów na brzuchu, elektronikę kamery pod pośladkami. Pod prawym przedramieniem przykleił sobie broń. Również własnej roboty dwulufową wiatrówkę. Wystarczyło rozmontować cztery sportowe pistolety, dostępne w każdym sklepie z bronią, jeśli ktoś miał choć odrobinę sprytu, nawet w Polsce. Ale on kupił najlepsze - czeskie. Wystarczyły mu lufy, bo pojemniki gazowe kupił w Dusseldorfie. Zamyślił się na chwilę. Czechy. Piękny kraj. Jeśli się mówiło płynnie w ich języku, można było kupić każdą broń bez problemu, a jak się mówiło mniej płynnie, to też każdą, tylko że drożej. Morderca znał czeski perfekt. W wolnych chwilach nawet tłumaczył na polski z ich języka romantyczne powieści. Czasem zastanawiał się, jakich języków musieli uczyć się bohaterowie powieści Forsytha. Francuskiego? Flamandzkiego, holenderskiego, niemieckiego? On sam znał jedynie czeski, jednak w stopniu takim, że w Pradze brano go za tubylca, i w zupełności mu to wystarczało. Zawsze coś stamtąd przemycał, brał dodatkowo do bagażnika dwa, trzy litry wódki, żeby go na czymś złapali - chciał wyglądać na zwyklaka. Ale przy tej unijnej granicy? Nigdy nic mu nie wytknięto na cle. Wódkę wyrzucał do najbliższego kosza albo stawiał na śmietniku pod swoim domem. No cóż. Rozpijał naród. A przynajmniej tę część, która grzebała po śmietnikach.