Poszedł do kuchni. Nastawił elektryczny czajnik, z szafki wziął dwie filiżanki. Mariola piła „siki świętej Weroniki” - słomkowy napój ledwie o barwie białobrązowej, z torebki. On „szatana” - sypanego ginsenga z dwóch łyżek.
- Wiesz - odwrócił się - przez całe życie marzyłem o kobiecie, która kiedy nie może spać, to napije się ze mną herbaty i chwilę pogada.
- Ja też. - Uśmiechnęła się smutno do swoich wspomnień. - Ja też ciebie długo szukałam, debilu.
- Kocham cię.
- A ja ciebie, kompletnie porąbany wariacie.
Usiedli na ciepłym, oplecionym bluszczem balkonie. Latarnie umieszczone kilka pięter niżej rzucały fantastyczne cienie na ściany ogromnej budowli. Poza nimi o tej porze aktywne były tylko koty wydzierające sobie co lepsze łupy ze śmietników.
- Naprawdę mnie kochasz? - spytała.
Skinął głową.
- Dlaczego ciągle masz wątpliwości?
- Bo ciebie znam, małpo sowiecka - powtórzyła jego powiedzenie. - Zaraz się jakaś Alinka uwiesi ci na szyi, Danusia będzie mi robić awantury przez telefon, że się z nią nie spotykasz, a Kasia...
- Zostaw Kasię w spokoju.
- Prześladuje mnie. Gdy widzę wiadomości w dzienniku, dotyczą jej miasta. Gdy widzę drogowskaz, to oczywiście prowadzi do niej. Otwieram gazetę i już wiem, że będzie coś z jej okolic. Walczyła o ciebie i...
- I już. Na taką miłość jak do ciebie czeka się całe życie, idiotko. Czasem się nie doczekuje. Więc nie myśl, że się od ciebie odczepię.
- Ale ona...
- Prześladuje cię? Mnie z kolei prześladuje trzynastka. Widzę ją wszędzie.
- Mówiłeś.
- Choć ostatnio przestała.
Upiła łyk gorącej herbaty.
- Coś ważnego się stanie?
Podziwiał jej intuicję.
- Też mam takie wrażenie.
Znowu upiła łyk. Potem spytała z jakąś dziwnądeterminacją:
- Zginiesz?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem.
- Nie chcę.
Wstał lekko i poszedł do gabinetu. Wyjął z paczkidwa papierosy.
- Przynieś też list - zawołała z balkonu.
- OK.
Wrócił z kartką sporządzoną przez jakieś urządzenie rozpoznające nagrane słowa. Wydruk oczywiście nie miał podpisu. Mariola wzięła kartkę, zaciągając się głęboko papierosem. Kiedy zapalała świeczkę w balkonowym, pozbawionym ozdób szklanym uchwycie, zauważył, że drżą jej dłonie. Czytała głośno:
Staszewski od razu sprawdził w palmtopie datę. „W samo południe” - 1952. Ładnie: „najnowszy”. Sam oglądał to jako dziecko. W roli głównej Gary Cooper, reżyserował Stanley Kubrick. Staszewski ściągnął trailera z jakiegoś holenderskiego serwera. Jedyne nazwisko, jakie jeszcze rozpoznał na liście płac, to Lon Chaney. Czarno-białe obrazy przesuwały się na malutkim ekraniku.
Bo pisząc o mnie, opisujesz samego siebie, pomyślał Staszewski.