- OK. - Witek zawiesił na chwilę głos. - Tyle razy ci mówiłem, że może rzuciłbyś w cholerę tę całą policję i zaczął pracę u mnie. Potrzebuję oficera o takich kwalifikacjach! Nie bój się. Nie będziesz siedzieć po nocy w samochodach, podglądając, kto kogo jebie, w sprawach rozwodowych. Ja potrzebuję oficera operacyjnego.
- Nie mogę, stary. Pani Rzeczpospolita woła do służby.
Tamten postanowił użyć ostatecznego argumentu.
- U mnie będziesz mógł pić w pracy - obwieścił. - Ja po prostu potrzebuję fachowca, który potrafi rozwiązywać sprawy. A nie pierdoły, która jest o siódmej trzydzieści w pracy i psim wzrokiem patrzy ci w oczy.
Czyżby przyjaciel mówił o jego kolegach z komendy? Spotkał któregoś czy co?
- Nie. Polska każe służyć jak każdemu swojemu wilkowi.
Witek był jednak nieustępliwy.
- Możesz przyjeżdżać do Berlina nawet dziś, razem z Mariolą. Zarobisz pięć razy tyle co w policji!
- Nie mogę - odparł Staszewski. - To byłoby jak dezercja. Rzeczpospolita każe mi służyć.
- Żeby cię tylko w dupę nie kopnęła, debilu! - Witek zamilkł na kilka sekund. - No dobra. Zrobię to dla ciebie za darmo. Ale pamiętaj, moja oferta jest ciągle aktualna. Potrzebuję ludzi, którzy potrafią myśleć, a nie tylko służyć niczym pieski pokojowe i merdać ogonem.
- Będę pamiętał. Dzięki.
Sławek wyłączył telefon. Miał dziwne przeczucie, że zaraz coś się stanie. Grunewald pisał w raportach, że jadąc dorożką, zauważył próbę kradzieży furmanki. Kazał zatrzymać się fiakrowi. Wysiadł i „godnością urzędu” przepędził złodzieja. Nie gonił go, bo przecież nie wypadało, żeby oficer osobiście ścigał byle kogo na piechotę. A zawiadomić posterunkowych nie miał jak. Nie miał nawet gwizdka. Trudno. Złodzieja złapie kto inny.
Wsiadł na powrót do dorożki. Kazał fiakrowi kupić w kiosku najnowsze gazety i wieźć się do dzielnicy naukowej. Zamierzał skonsultować się z kilkoma profesorami. Był bardzo sumienny. Zostawił więc w komendzie raport, że nie będzie go dzisiaj, przedstawił cel oraz trasę podróży, krótki opis tego, co się dotychczas wydarzyło, i pojechał dalej.
Dorożka ledwie manewrowała pomiędzy rzeszami uchodźców z miast zajętych przez uchodźców z terenów, którym już bezpośrednio zagrażały alianckie oddziały. Oprócz chłopskich wozów ciągniętych przez ludzi zdarzały się nawet dziecinne wózki w opłakanym stanie. Służące mieszkańców okolicznych willi wynosiły wodę do picia w wiadrach i gromadzący się wokół nich tłum co chwilę przystawał, powodując kolejny zator. Dorożkarz skręcił na pas zieleni na środku czteropasmówki. Ale tędy też nie zajechali daleko. Zatrzymało ich dwóch ludzi w dziwnych pseudomundurach z napisem „Volkssturm” na rękawach.
-
- Co się dzieje?
- Rekwirujemy konia.
Dorożkarz o mało nie spadł z kozła. Grunewald uniósł się, pokazując legitymację.
- Jestem oficerem policji. Jadę służbowo.
- Przykro mi, panie oficerze, to rozkaz samego gauleitera - tłumaczył jeden, a drugi już szarpał się z uprzężą. - Wszystkie niepotrzebne w produkcji konie mają być przeznaczone na front w celu zapewnienia transportu. A dorożka nam niepotrzebna - wyjaśniał uprzejmie.
Woźnica zeskoczył na ziemię.
- A co ja teraz będę robił? - krzyknął. - Mam co jeść wyłącznie dzięki niemu!
- Spokojnie. - Volkssturmista uśmiechnął się i wyjął z kieszeni notes. - I dla pana coś się znajdzie.
Najwyraźniej traktował swoje zajęcie jako osobistą zemstę za to, że jego samego zmobilizowano kilka dni temu. I nie mógł darować tym, którzy dotąd przebywali „na wolności”.
- Nazwisko?
- Klemke Jurgen.
Tamten zapisywał szybko przez kalkę. Wypytał o adres i kilka innych danych.
- Proszę. - Podał furmanowi kartkę. - Jest pan zmobilizowany. Tam o pana zadbają. Nie będzie pan głodny.
- Ale ja mam sześćdziesiąt pięć lat!
- Nie ma złej pory, żeby nastąpił ten pierwszy raz.
Ludowy szturmowiec uśmiechnął się jowialnie. Wyłapywanie starszych mężczyzn i dzieci było chyba tym, do czego najbardziej się nadawał. I w dodatku sprawiało mu satysfakcję.
- Ale ja nigdy nie byłem w wojsku!
- Spokojnie, przeszkolą. Bez obaw. Nie wyślą na front, zostanie pan na razie w Breslau.
Drugi volkssturmista podszedł do Grunewalda. Włożył do ust lulkę i szukał po kieszeniach papierośnicy.
- Bardzo nam przykro, panie oficerze, ale to rozkaz samego gauleitera. Przeciwko takiej instancji nikt się nie odwoła.
Potknął się nagle i zatoczył na Helgę.
- O, przepraszam. - Odskoczył. - Mój Boże! O mało nie zgryzłem tego szkła w ustach.
Przedmuchał lufkę i zaczął czyścić. Zerknął na Helgę.
- A pani niech schowa ten nóż, bo zrobi komuś krzywdę. No cóż - dodał po chwili przerwy. - Dalej muszą państwo iść pieszo.
Ruszyli znowu pasem zieleni. Było im łatwo iść po trawie, bo nie mieli żadnych bagaży. Tłum na pozostałych czterech pasach gęstniał. Co chwilę ludzie zatrzymywali się w ogóle. Upał rósł. Grunewalda coraz bardziej swędziały powieki i piekły oczy. W kącikach zbierały się łzy. Helga schowała swój nóż w rękawie niczym włoski mafioso. Ale szpadelek dalej trzymała groźnie w dłoni.
Nagle usłyszeli wesoły głos: