Zszedł po schodach, poprawiając kapelusz. Gdy tylko wsiadł, fiakier strzelił z bata i ruszył ostro. Mimo że ulice były puste, Grunewalda czekała prawie półgodzinna podróż z Karłowic nad fosę, gdzie stał budynek kryminalnej policji. Gdyby miał samochód, ta sama droga zajęłaby pięć minut. Przy tych wszystkich reorganizacjach, przenoszeniu biur z budynku do budynku już nawet nie wiedział, gdzie pracuje. Podniósł kołnierz i podciągnął wyżej szalik. Było zimno jak na tę porę roku. Obserwował ludzi na chodnikach. Był rok czterdziesty drugi. Sprawiali wrażenie, jakby się bawili. Kiedyś był na festiwalu w Wenecji - atmosfera wokół wydawała się podobna. Szczęście, miłość, sprzyjanie. Karnawał. A pan Hitler dawał powody, żeby ten karnawał trwał w nieskończoność. Breslau forever, użył w myślach niemiecko-angielskiego zwrotu. Studiował w Anglii. A teraz całe brytyjskie imperium tkwiło na kolanach, ściśnięte przez U-Booty i Luftwaffe. Zaczęli już nawet robić pobór wśród Polaków i Czechów do lotnictwa, bo nie mieli kim walczyć. Mogli tylko prosić o łaskę. I nagle Grunewald poczuł ten zapach. Pachniało zwycięstwem. Oszołomiła go ta woń. Patrzył na szczęśliwych ludzi chodzących po chodnikach. Na starszych panów, którzy studiowali gazety, żeby się dowiedzieć o nowych zwycięstwach, i na panie, które podciągały im szaliki i zawiązywały mocniej, żeby się nie zaziębili.
Kiedy dojechali, zapłacił fiakrowi i wbiegł po schodach do biura. Drzwi pokoju Kugera były otwarte.
- No i co, defetysto? - krzyknął od wejścia. - Kto miał rację?
- W kwestii?
- Zwycięstwa w wojnie.
- No... twoi zaufani sojusznicy, o których wielkości tak ładnie mówiłeś, USA i ZSRR, chyba nas opuściły.
- Nasze wojska widzą już kopuły cerkwi w Moskwie!
Kuger zapalił papierosa.
- A czy widzą też kopuły w Waszyngtonie?
- Dopłyniemy tam!
- Ciekawe czym? Jakieś takie mam głupie wrażenie, że nie dopłynęliśmy nawet do Anglii, choć blisko.
- Milcz, defetysto!
- Ja tam mogę milczeć. Ciekawi mnie tylko, jak Polacy nazwą Breslau. - Zamyślił się. - Vratislavia? Albo...
- Wrocław! - krzyknął Miszczuk. - Flaga na maszt, Wrocław jest nasz!
Ruszyli ławą do wnętrza przepastnych korytarzy Wytwórni Filmów. Jedynie Kolski nie dygotał ze strachu, bo miał za ciężki karabin i bolały go mięśnie.
- Gdzie jest ta kopuła?
- Tędy. - Kolski wskazał kierunek. - Ale lepiej tam nie idźmy.
- A co nas może spotkać poza widokiem kolejnego zabitego szabrownika? - powiedział Borowicz. Niemniej ręce mu się trzęsły. Przeszli kilkadziesiąt metrów. Kopuła. Ktoś nogą otworzył drzwi. Długa chwila ciszy.
- Ilu? - spytał Miszczuk.
- Co najmniej sześciu - odpowiedział Borowicz, licząc ciała na podłodze. - Ale przez te kur... cholerne stoliki niewiele widać.
- Ale z tych kwiatków toby co najmniej kwiaciarnię zrobili.
Borowicz spojrzał na Wasiaka.
- Z kwiatków nie robi się kwiaciarni.
- A z czego?
- No, z drewna, szkła, betonu. Co kto lubi.
- To co? - włączył się Kolski. - Strzelamy?
Stali otępiali, patrząc na zmasakrowane ciała.
- Do kogo?
- Do kogo? - Grunewald się zdenerwował. - Do kogo kierujesz swoje pretensje?
- Do nikogo. - Kuger jedną ręką sprawnie wertował swoje gazety. - Wpadłem po prostu na jeden pomysł. Przeglądałem akta...
- Przecież odsunąłem cię od sprawy! Śledź sobie tych swoich złodziei, bandytów i gwałcicieli.
Kuger wypił łyk amerykańskiej kawy, którą nazywali zabarwioną na czarno wodą.
- Widzisz. Zauważyłem, że w każdej z nich pewne sytuacje się powtarzają. Te same sprawy, ci sami ludzie. Takie same zdarzenia.
- Jakie?
- Poczekaj. Znam tylko akta, a tam jest napisane, że X zapierniczył Y siekierą. Nic nie wyczytasz. Ale powtarzają się słowa.
- Ale powtarzają się słowa - wymamrotał Staszewski, budząc się nagle i siadając na łóżku. Zaspana Mariola usiłowała go objąć. Wysmyknął się i poszedł do lodówki po piwo. - Słowa - powtórzył już przytomniej.
Z akt tych spraw można było gówno odczytać. Lecz dopiero teraz Staszewski zauważył, że w każdych powtarzały się te same słowa. Zadzwonił na komendę i poprosił o kontakt z głównym informatykiem. Nit było go już w pracy, oczywiście. Poprosił o numer domowy. Nie mógł się połączyć. Zadzwonił ponownie na komendę i poprosił o numer na komórkę. Bingo. Słyszał w tle głośną muzykę.
- Z akt to raczej niczego się pan nie dowie.
- To akurat wiem. Sam piszę te akta.
Informatyk roześmiał się.
- OK. O co więc chodzi?
- Czy da się z akt wyłowić te same słowa?
- O Chryste! Oczywiście, że się da, pod warunkiem, że akta są wprowadzone do komputera. Choć to jest mniejszy problem, bo zapewne są.
Muzyka w tle przybierała na sile. Słychać było jakieś krzyki i odgłosy zabawy. Wesele czy co? Słychać też jednak stuk klawiszy. No tak, informatyk to taki zboczeniec, który wszędzie ma ze sobą laptopa.
- A jaki jest większy?
- Otrzyma pan odpowiedź: powtarzające się słowa to: „się”, „no”, „i” oraz „To nie jest moja wina”. - Roześmiał się znowu. - Program nie jest inteligentny. On po prostu zrealizuje zadane kryteria.